Nie wiem, dlaczego Dialeto na progarchivach określono jako heavy-progowców, a już bardziej nie wiem, jakim cudem „The Last Tribe” ma rating pod cztery gwiazdki. Gdyby było to jeszcze w skali 10-cio gwiazdkowej, jak u nas, to rozumiem, ale w pięciostopniowej?
Po powyższym akapicie, można się zorientować, że miło nie będzie. Nie znam poprzednich płyt zespołu, to i może faktycznie wcześniej coś w rodzaju heavy-proga grali, tylko jakoś przy okazji nowej płyty im się odwidziało. Na pewno teraz zżynają z „kolorowego” i nieco późniejszego King Crimson, a robią to bez większego polotu. Zwykle za takie rzeczy biorą się wykonawcy sprawni technicznie i zafascynowani taką formą muzyczną, bo wymagająca od muzyków, pozwalająca się wykazać, a efekt końcowy dość zgrabnie potrafi udawać poważne dzieło.
Tak jest w przypadku „The Last Tribe”. Przez kilkadziesiąt minut snują się te karmazynowe dźwięki i nie wiele z tego wynika. Na początku potrafi to jeszcze nieco zaciekawić, bo momentami sprawia wrażenie, jakby tkniętego Methenym, ale ponieważ dalej jest w zasadzie tak samo i to samo, to po jakimś kwadransie już się nie chce tego słuchać. A posłuchać tego odpowiednio tyle razy, żeby potem wysmażyć sensowną recenzję, jest naprawdę trudno. W takich wypadkach zwykle upominam się u Naczelnego o dodatek za pracę w trudnych warunkach, a on zwykle każe mi się… Takie niedomówienie.
Sądząc po ilości ocen na progarchivach chyba nie tylko krewni i znajomi muzyków śrubowali tam rating i podejrzewam, że wielu ludziom się to naprawdę podoba. Cóż – de gustibus i każdemu jego porno. Mnie ta płyta normalnie nudzi. To taka typowa muzyka dla muzyków. Sobie grają, a słuchacze są im do szczęścia niekoniecznie potrzebni.
Cztery gwiazdki – maksymalnie tyle można z tego wycisnąć.