Aż musiałem sprawdzić, kiedy to trzeba było czekać trzy lata na nową płytę Motorhead. Ostatni raz taka przerwa była między „Rock’n’Roll” i „1916” i była nawet jeszcze o rok dłuższa. Czyli ponad dwadzieścia lat temu. Za to potem zwykle co dwa lata dostawaliśmy nową dawkę odświeżającego łomotu, produkowanego przez Lemmy’ego i jego kolesi. I czy teraz warto było czekać tylki czasy na „Aftershock”? Nie jestem do końca przekonany.
Krążki Motorhead dzielę na dwie kategorie – te bardziej metalowe i te bardziej rock’n’rollowe, a „Aftershock” zaliczam do tej drugiej kategorii, a nawet bardziej, bo bez większego problemu możemy doszukać się i boogie, i mamy dwa numery o korzeniach ewidentnie bluesowych a na dodatek w „Crying Shame” knajpiane pianino. To akurat nie jest problem, bo „nie ważne z czego z czego, ważne, żeby sponiewierało”. Problem w tym, że nie poniewiera. A to w przypadku Motorhead spora wada. To jest zespół od tego, żeby krew z uszu szła, żeby z nadmiaru energii chciało się po ścianach chodzić, żeby było fajnie, wesoło i na dużych obrotach. Na mój gust „Aftershock” jest zbyt spokojne, statecznie, zbyt wolne, nie kopie w uszy, tak jak powinno, do tego brakuje tu naprawdę dobrych riffów i melodyjnych refrenów. Nie żeby w ogóle, tylko niestety za mało. Słuchałem tego krążka już kilka razy i nie mogę powiedzieć, żeby coś tak specjalnie zrobiło na mnie duże wrażenie. Opener jest wporzo – jebut i poszli. Ale potem zaczyna się robić pod górkę – słuchaczowi. „Lost Woman Blues” to trochę pomyłka – jak na blues za bardzo heavy, jak na heavy za spokojny, a jak na Motorhead – po prostu nie to emploi. Wiem, że „Inferno” kończy „Kurwidołek Blues” – stylowy, akustyczny blues, ale paradoksalnie, on lepiej tam pasował, bo fajnie puentował cały album. „Do You Believe” bardziej mi się kojarzy z „Run Rudolph Run”, z metalowo-bożonarodzeniowej składanki „Metal Xmas”, a jak na płytę Motorhead za lekkie. „Death Machine” jest słabe. „Dust And Glass” też korzysta z bluesowych patentów i znowu Motorhead pcha się tam, gdzie nie powinien, bo to nie ich stylistyka. Wydaje mi się, że druga część, od „Going to Mexico” jest nieco lepsza, jakby żwawsza. Nawet kilka fajnych riffów się zdarza. Ale tu też cudów nie znajdziemy. „Going to Mexico”, „Queen of The Damned”, „Paralyzed” i „Knife” – to jaśniejsze punkty z tej części. Szczególnie finałowy „Paralyzed” to jest taki Motorhead jak lubię.
Jestem nieco rozczarowany. Nieco – bo jednak nie jest to zła płyta. Na tle płyt hard’n’heavy serwowanych nam w ostatnim czasie „Aftershock” wypada całkiem dobrze, bardziej mnie przekonuje niż na przykład ostatni Sabbath. Rozczarowanie – bo porównując do innych płyt Motorhead – oj tu jest dużo, dużo gorzej. Po pierwsze nierówne. Materiału na bardzo fajną EPkę by starczyło, może i nawet na mini-LP, ale na cały album – oj, nie bardzo. Przynajmniej z pięć numerów do odstrzału. Spokojnie jestem w stanie wymienić z dziesięć lepszych i to nie tylko z tych najbardziej klasycznych z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a nawet stosunkowo nowych, z tego wieku. Nie wiem, jak dla innych fanów, ale dla mnie jest to jedna ze słabszych płyt grupy. Ja od nich wymagam trochę więcej, niż od innych metalowców, bo to jednak chodząca, żywa klasyka, do tego rozpieszczająca słuchaczy od wielu lat wieloma naprawdę dobrymi płytami. Na półkę pewnie trafi, z przyczyn przede wszystkim kolekcjonerskich, jednak wątpię żebym już więcej do niej wracał. Jeśli będę chciał posłuchać czegoś Motorhead, to po ten krążek raczej nie będę sięgał. Jest tyle lepszych.
Cuzamen średnio, lekki zawód, ale da się tego słuchać, a miejscami nawet z przyjemnością. To mimo wszystko tak surowy w ocenie nie będę. W skali ogólnej – słabe siedem gwiazdek, ale w kategorii album Motorhead – dwie mniej.