- Mam zaliczone – wykrzyknąłem radośnie, jak tylko wybrzmiały ostatnie dźwięki „Revolution”, kończącego najnowszą Lacrimosę. A zaraz potem dla odstresowania włączyłem „Gula Matari” Quincy Jonesa.
Jeżeli taki zagorzały rocker po przesłuchaniu płyty zespołu, który lubi i zna od prawie 20 lat (od „Satury”) szuka ukojenia w jazzie (lajtowy, bo lajtowy, ale jazz), to coś musi być nie tak. Z samym słuchającym, bo się starzeje? Możliwe. Ale chyba bardziej z samym zespołem.
Już kilka osób zwróciło uwagę, że „Revolution” jest głośne. No jest. Ale to raczej cecha, niż wada. A kiedy zaczyna nam to przeszkadzać? Kiedy nic za tym hałasem nie stoi. Tak jak w przypadku „Revolution” – zespół młóci te dźwięki przez prawie godzinę, jak zboże w młockarni i nic z tego nie wynika. Do tego czasami miałem wrażenie, że słucham nie Lacrimosy, tylko Paradise Lost i to zupełnie bez formy. Jeden z moich znajomych, bardzo zresztą życzliwie nastawiony do tego albumu, wynalazł tam raptem trzy dobre utwory, które mu się spodobały. Za to inny twierdzi, że mu się podoba i słuchał tego ze dwadzieścia razy. Hm… może mu się podoba, a może się przyzwyczaił. Jest taka możliwość. Faktycznie, po kilku razach ta płyta przestaje denerwować. Ale, broń Boże, nie zaczyna się podobać. Brak pomysłów – w zasadzie to tyle na ten temat. Gotyk to też muzyka użytkowa. Jest grupa słuchaczy ubierających się na czarno i śpiących w trumnach (nie mylić z właścicielami zakładów pogrzebowych w trakcie rozwodu), którzy też potrzebują jakiejś godziwej rozrywki. Potrzebują czegoś w rodzaju „Der Strasse Der Zeit”, „Hohlied der liebie”, „Sanctus”, „Die Erste Tag”, albo z lżejszej półki „Ich Bin Der Brennede Comet”, czy „Alleine zu Zweit”. Nic takiego na „Revolution” nie ma. Tak po prawdzie, w ogóle nic tu nie ma.
Omijać z daleka. Szkoda czasu.