A co to za Conchita Wurst na okładce?
A czy to jest jazz?
Odpowiedź na pierwsze pytanie jest prosta – okładka jak okładka. Jest.
Odpowiedź na drugie pytanie już taka prosta nie jest. Znaczy jest prosta, bo nie jest. Znaczy to nie jest jazz. Na pewno nie tylko, albo raczej lepiej powiedzieć elementach jazzu w tej muzyce. Bo mimo takiego początku, czyli „Nirwid’s Funeral” ( Paracelsus Nirwid, czy Cyprian Kamil Norwid?), Remigiusz Knapik porusza się po szerszych terenach, niż tylko jazzowe. A chciałby się powiedzieć – szkoda, bo akurat te utwory w stylu, jazzowe trio z fortepianem, wypadają bardzo dobrze. I dlatego trochę szkoda, że całość nie jest taka. Ale nie może, bo jeśli ma się w składzie rockowego pałkera i bassmana, który raczej funk niż swing, no to nie ma bolca – drugiego Marcin Wasilewski Trio z tego nie będzie. A co będzie? No też może być dobrze. Knapik na swojej stronie internetowej wśród swoich zainteresowań muzycznych wymienia nie tylko jazz, ale też rocka progresywnego i fusion. I mniej więcej takich rejonach się porusza. Nie można nie wspomnieć o klasycznych wpływach, ale to w przypadku pianisty z takim warsztatem sprawa oczywista.
Pisanie o płycie, która ma czas się nam już w głowie uleżeć ma swoje niewątpliwe zalety. Może nie dla artysty, który wolałby, żeby jego dzieło ktoś recenzencko „obrobił” w miarę szybko, ale na pewno dla recenzenta i ewentualnego czytelnika-słuchacza. Gdybym „Parallel Dispensations” siadł i zrobił w kilka dni po odebraniu jej od Naczelnego, to na pewno recenzja wyglądałaby inaczej. Na pewno byłoby więcej pytań – A po co tak? A dlaczego tak? Na przykład dlaczego jest to takie eklektyczne? Namieszany jazz, fusion, prog, wydaje się, że nie zawsze z sensem. Ale po kilku odsłuchach taki układ utworów zaczyna mieć swój sens. Idąc od początku – najpierw jazzowe trio z fortepianem potem powoli zaczyna to w „Blue Cave” przechodzić w fusion, potem to jest trochę jak fusion z „Thrust” Hancocka. W „Journey…” mamy prog-rocka z elementami jazzu. Przy czym muzyka staje się coraz głośniejsza i dynamiczna, aż kulminacja przychodzi w utworze tytułowym. A potem dwa utwory na wyciszenie. Ma to sens? Jak najbardziej, przynajmniej fabularny.
Jednak pewne „a po co to” pozostają – na przykład a po co ten solowy popis basisty w „Blue Cave”, albo solówka perkusisty w „Journey…” – trochę bez sensu, bo rozbijają spójność tych utworów – na koncercie – nie ma problemu, ale w studiu już niespecjalnie.
Napisałem, że takie a nie inne zestawienie utworów ma swój fabularny sens. A muzyczny? Tu odpowiedź mimo wszystko prosta nie jest. Mam wrażenie, że jednak jest to wszystko trochę zbyt eklektyczne. Mam wrażenie, że na tej płycie gra dwa zespoły – do połowy trzeciego jeden, a potem drugi. Oba bardzo dobre, ale dwa. Inna sprawa, że wszystkie te utwory pojedynczo wypadają nieco lepiej niż razem – taki odwrotny synergizm. Ale z trzeciej strony byłbym ostatnim łachmytą i niewdzięcznikiem, gdybym tej płyty nie docenił. Pewne niedociągnięcia może i są, ale powiedzmy bardziej taktyczne, bo muzyczne na pewno nie. Do samej muzyki trudno mieć jakiekolwiek zastrzeżenia – prawie godzina bardzo dobrego grania, z „Journey…” jako truskawką na torcie. Oj ten utwór to powinien progresywnej publiczności przypaść do gustu jak najbardziej. Ale czy ja wiem? No właśnie progresywny, jazzowy, dwa w jednym. Tu pojawia się następny „mały” problem, ale najzupełniej nie z winy muzyków – dla kogo jest ta płyta? Jazzmani wzruszą ramionami, powiedzą – to nie jazz i pójdą dalej, a przeciętny współczesny fan prog rocka jest zbyt głupi, żeby taka muzykę ogarnąć. A może jestem zbytnim pesymistą? Może aż tak źle nie jest? Może znajdzie się trochę słuchaczy w miarę otwartych na taką muzykę trochę z pogranicza? Może. Chociaż to, że mi się to podoba nie jest zbyt dobrze rokujące, bo już od ładnych paru lat mój gust jest dość mocno pod prąd powszechnie panującym modom.
Jednak reasumując cuzamen do kupy debiutancki album Remigiusza Knapika jest normalnie bardzo dobry i do tego bardzo dobrze nagrany (co nie jest obecnie takie częste) i jest to na pewno jedna z lepszych polskich płyt jakie miałem okazję słuchać w ostatnich latach. Nie jest to ani jazz, ani rock, coś po środku. Niechęć, Lebowski – Knapik nawet do nich pasuje. Może nie całkiem pod względem muzycznym, ale te zespoły też niespecjalnie lubią mocno trzymać się ram gatunkowych i w pewnym sensie to towarzystwo na jednej scenie by się nie pogryzło, ba! To byłoby naprawdę bardzo ciekawe!
Mam nadzieję, ze uda mi się skusić kilka osób do bliższego przyjrzenia się muzyce Remigiusza Knapika, ba naprawdę warto. Ma facet pomysł na muzykę, może niespecjalnie oryginalny, ale własny i dobrze zrealizowany. Mam nadzieję, że nie będzie to jednorazowy wyskok, bo to może być bardzo interesujący wykonawca na polskiej scenie muzycznej.
Może nie tak całe osiem, tylko z małym minusem, ale na pewno rekomendacja - warto!