Kurde. Nowa płyta Uriah Heep, muszę coś o niej napisać. Kolega Horyszny zgłosił się, że gdybym ja nie dał rady, to on chętnie. Nie. Muszę ja. Ostatnie trzy płyty na bieżąco ja recenzowałem i nie mogłem odmówić sobie przyjemności, żeby nie napisać o kolejnej. Szczególnie, że… nie bardzo wiedziałem co o niej napisać. Ba! Ja nawet dobrze nie wiedziałem, czy mi się podoba. Oczywiście, że słuchałem i to nie raz. Ale cały czas się drapałem w głowę i zastanawiałem – Kurde, jak to z nią jest. Dobra, czy nie koniecznie?
Ale to było kilka tygodni temu i przez ten czas płyta mi się uleżała. Nawet nie chodzi, żebym tak często jej słuchał, bo przez ten czas chyba w ogóle jej nie słuchałem. Po prostu się uleżała – organizm ją przetrawił, przeanalizował. I git. I wszystko jasne. Do tego w tak zwanym międzyczasie dobiła do pierwszej dziesiątki najlepiej sprzedawanych płyt w Niemczech. Zresztą w całej Europie radzi sobie co najmniej nieźle.
Początek nie jest imponujący, bo ani „Grazed by Heaven” w wersji podstawowej(*), ani tytułowy głowy nie urywają. Ale „Take Away My Soul” – no kurdeeeee! Wszedł Box z gitarą i jeńców nie wziął. A dwa numery później , w „Rocks in The Road” to samo zrobił Lanzon. Bez wątpienia to dwa najlepsze utwory na tej płycie. Potem już trudno znaleźć coś lepszego, ale „It’s All Been Said” próbuje z zupełnie dobrym skutkiem. Reszta to zupełnie dobre, albo lepiej niż dobre, rockowe numery z fajnymi melodiami, zagrane z odpowiednim rozmachem i wykopem, jaki Jurajów na ich co lepszych płytach cechował. Jest też bardzo porządna, rockowa ballada „Waters Flowin’”. Tym razem nie kopią tak mocno jak na „The Outsider”, jest nieco łagodniej, ciut bardziej piosenkowo i bardziej progresywnie. Brzmieniowo i stylistycznie „Living The Dream” nawiązuje do tych najbardziej klasycznych dzieł grupy. A poziomem? Drugiego „Look at Yourself” już na pewno nie nagrają, ale znowu im się udało nagrać naprawdę dobrą płytę. Czwartą w ciągu dziesięciu lat. To pod każdym względem imponujący wynik. Nawet kapele dużo młodsze, a i pewnie dużo zdrowsze nie tak często mogą pochwalić się bardziej równie pokaźnym dorobkiem. Co ciekawe niespecjalnie jest co z niej wyrzucić – chyba tylko hałaśliwy „Goodbye to Innocence”. I co równie ciekawe – dawno u Jurajów nie było tyle takich fajnych epików – tu jest właściwie cztery i każdy dobry.
Osiem gwiazdek, z niewielkim minusem, bo tak cuzamen „Living The Dream” jest lekko nierówne.
(*) – jednym z bonusów do japońskiego wydania jest „Grazed by Heaven” w innej wersji – moim zdaniem dużo lepszej niż ta podstawowa.