Piątek z wielbłądem, czyli czterdzieści lat minęło.
Każdy przyzna, że słabizna.
Sympatyczna, ale bardzo przeciętna płyta (delikatnie mówiąc). Mam do niej spory sentyment, bo był to pierwszy album Camel, jaki sobie nagrałem. Specjalnie czekałem prawie do północy, żeby odpalić magnetofon, bo miał być dopiero na sam koniec Wieczoru Płytowego. A na drugi dzień rano trzeba było poginać do budy. I starzy się czepiali – „Znowu siedziałeś niewiadomo do której, a teraz obudzić się nie możesz”. Oj ciężkie było życie młodego melomana.
Camel w tym okresie to już nie był zespół, tylko sam Andy Latimer i grupa wynajętych muzyków. Nie było już nawet Andy Warda, to znaczy formalnie był, na urlopie – z powodu poważnego urazu ręki – jak to podano. Czy tak było? Było, ale ten uraz ręki spowodowany był próbą samobójczą, a Ward miał wtedy spore problemy z alkoholem. Zresztą z Camel już nie zagrał, wylądował potem w Marillion, z którego też wyleciał za pijaństwo.
Trudno pracuje się z samymi najemnikami, kiedy wcześniej miało się zespół i byli w nim ludzie zaangażowani w pracę twórczą. Nawet jeśli ci najemnicy to ludzi o bardzo znanych nazwiskach, nawet jeśli jeden z nich do niedawna był współ liderem grupy. Bardens, Ant Phillips, czy reszta bardzo płycie nie pomogli. To znaczy pomogli, ale pod tym względem, że przyszli zagrali swoje najlepiej jak potrafili i poszli do domu. Reszta zależała od Latimera, a on znowu nie bardzo się popisał. „The Sigle Factor” to zestaw średnich piosenek, dobrych instrumentali i świetnych muzycznych miniatur. A do tego znowu brzmi bardziej jak Alan Parsons Project niż Camel. Może i dlatego, że kilku współpracowników Parsonsa też się tutaj pojawia, a może to zasługa producenta, Tony Clarka, a może Latimer tak chciał? Może. I dobrze, że tak się stało, bo przynajmniej pod względem produkcji nic tej płycie zarzucić nie można. Ta i „Nude” są dwoma najlepiej nagranymi płytami w całej karierze grupy.
Większość piosenek jest strasznie banalnych, takich amerykańskich, AORowych i to z tej nie najwyższej półki. „You Are The One” i „No Easy Answer” w rytmie umpa-umpa, są ledwo przyswajalne. Właściwie płyta tak na dobre zaczyna się dopiero po nich – od „Heroes”, zaśpiewanego przez Davida Patona. Bardzo parsonsowski, ale za to najlepszy utwór na płycie i jedna z moich ulubionych piosenek Camel. Piosenki z drugiej strony(*) są już nieco lepsze; motoryczny „Manic” jest całkiem udany, do tego ma ciekawy, „niedopowiedziany” finał. „Camelogue” ma czerstwe zwrotki, niezłe refreny i niezłe solówki Latimera. „Today’s Goodbye” z dość banalną melodią jest niewiele lepsze niż „You Are The One”, czy „No Easy Answer”.
Za to utwory instrumentalne to jest zupełnie inna bajka – urokliwa „Selva”, którą znają wszyscy słuchacze Nocy Muzycznych Pejzaży, czy dynamiczne „Sasquatch”, gdzie wyraźnie słychać Anta Phillipsa i jego „firmowego” dwunastostrunowego Rickenbackera. Są jeszcze na tej płycie dwie rzadkiej urody miniatury muzyczne – króciutkie „Lullaby” kończy pierwszą stronę, a „A Heart’s Desire” połączone z instrumentalnym „End Peace” kończy całą płytę – po „Heroes” to dla mnie najpiękniejszy fragment „The Single Factor”.
Latimer chyba zapomniał, że bez Bardensa ma dwa razy więcej roboty z przygotowaniem nowej płyty i że musi mieć na to dwa razy więcej czasu. Tak jak rok nie wystarczył między „Breathless” a „I Can See…”, tak nie wystarczył między „Nude” a „The Single Factor”. Potem znowu zrobił trochę dłuższą przerwę, znowu trzeba było czekać dwa lata, ale znowu się opłaciło. „Stationary Traveller” to była kolejna duża płyta w karierze Camel. Ale o niej już pisałem.
Za tydzień „Pressure Points”, czyli o tym jak mając świetny materiał wydać badziewny album koncertowy.
(*) - winyla