Napiszę to wprost. Camel to moja wielka muzyczna miłość. Może największa? To podczas ich pierwszego występu w Polsce, już sprzed niemalże 11 laty, jedyny raz w życiu, w trakcie koncertu, zwyczajnie się popłakałem. W tym czasie Latimer po raz pierwszy dotykał strun swojej gitary…
Piękne to były czasy… Piękne tym bardziej, że od dłuższego czasu z obozu Camela dochodziły mało optymistyczne sygnały. Wiadomość o tym, że wielbłądzia karawana nie wyruszy już w trasę była przykra, ale informacja o walce Latimera z ciężką, nieuleczalną chorobą kompletnie przygnębiała. Biorąc pod uwagę wszystko to, co napisałem powyżej, nie dziw się szanowny czytelniku, że pojawienie się całkiem niedawno na rynku najnowszego camelowego DVD stało się dla mnie czymś szczególnym.
Choć dyskografia zespołu obejmująca płyty DVD w ostatnich latach rozrosła się znacznie, trudno nazwać ją powalającą. Tak naprawdę tylko dwa z tych wydawnictw zawierają zapisy koncertów – jednego z lat osiemdziesiątych („Pressure Points – Live In Concert” wydany w 2003, ostatnio wznowiony i poszerzony jako „Total Pressure – Live In Concert 1984” w 2007 roku) i jednego z lat dziewięćdziesiątych („Coming Of Age” z 2002 roku). Szczególnie pierwszy z nich należy moim skromnym zdaniem do grupy najpiękniejszych rockowych koncertów zapisanych na srebrnym dysku (do dziś jak relikwię trzymam w domu zdarty do bólu oryginalny VHS z zapisem tego występu). Pozostałe DVD zawierają materiał przekrojowy, z różnych koncertów i lat („Curriculum Vitae” – 2003, „Camel Footage” – 2004, „Camel Footage II” – 2005).
„Moondances” pozwala ponownie spojrzeć na zespół przez pryzmat jednolitego występu (… no prawie jednolitego, gdyż na dysku mamy koncerty dwa). Tym razem możemy oglądać panów w najpiękniejszych dla progresywnego rocka latach siedemdziesiątych. Zresztą podtytuł „Camel Live 1976 – 1977”, zawarty z tyłu pudełeczka, mówi wszystko. Grupa w tych latach wydała dwa albumy zatytułowane odpowiednio „Moonmadness” i „Rain Dances”, co też podkreślają: zgrabnie utworzony z obu nazw tytuł, okładka wykorzystująca elementy z kopert tych albumów oraz zestaw prezentowanych utworów.
Koncert numer jeden zawiera pięćdziesięciominutowy zapis występu Camela z 14 kwietnia 1976 roku w słynnej Hammersmith Odeon w Londynie. Jego pierwszą wielką zaletą jest to, że mamy okazję zobaczyć zespół w oryginalnym składzie (Andrew Latimer, Peter Bardens, Doug Ferguson, Andy Ward) podczas szerszego występu. Z promowanego wówczas „Moonmadness” słyszymy „Lunar Sea” i „Another Night”. Całości dopełniają „White Rider” i „Lady Fantasy” z „Mirage” oraz „Preparation” i „Dunkirk” z klasycznej „The Snow Goose”. Forma zespołu imponuje. Największe wrażenie robi oczywiście wykonanie „Lady Fantasy”. Trochę już koncertowych wersji tego kawałka słyszałem, nigdy jednak grupa nie zagrała jej dokładnie tak samo. Jej forma i wielkość zawsze pozwalały zespołowi na tchnięcie w nią nowego ducha. Nie inaczej jest i z tym wykonaniem. Każdy miłośnik tej kompozycji z pewnością coś dla siebie także i tu odkryje. Na scenie nie ma żadnych fajerwerków – czterech statycznie prezentujących się muzyków i standardowe, skromne światła. Nie dziwi zatem, że zdecydowanie gorzej sprawa wygląda od strony realizacyjnej. Obraz nie jest najostrzejszy, lekko rozmyty, niezbyt nasycony. Montaż tradycyjny – podczas gwałtowniejszych i szybszych dźwięków ujęcia są krótsze, gdy grupa zwalnia - ujęcia także się wydłużają. Poza tym realizator nakłada na siebie kadry. Jednym słowem, wykorzystywane są możliwości i środki dostępne w latach siedemdziesiątych. Zatrzymując się jeszcze chwilę przy tym co widzimy, warto zwrócić uwagę na jedną ciekawą rzecz. Otóż tak naprawdę na scenie dobrze widzimy tylko… trzech muzyków. Operator kamery jakimś dziwnym trafem omija basistę Douga Fergusona. Możemy go tylko zobaczyć na drugim planie. Niby nic nadzwyczajnego ale…, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że na następnej płycie Camela Fergusona już nie było, sprawa może wydać się co najmniej ciekawa. Odejście Fergusona i zastąpienie go Richardem Sinclairem (o którym jeszcze słówko tu padnie) było wszak pierwszym większym kryzysem w zespole. Grupa zaczęła zmierzać wtedy w kierunku bardziej wyrafinowanej, nasyconej elementami jazzu muzyki i zdaniem zespołu, a szczególnie Andy Warda, basista sobie z nią nie radził. Może to zwykły przypadek, może spiskowa teoria dziejów? Warto jednak, oglądając koncert, zerknąć na ten drobiazg. Nie zachwyca także dźwięk. Jest płaski, trochę tekturowy. Pamiętajmy jednak, że to lata siedemdziesiąte. O haśle „Dolby Digital 5:1 Surround Sound” możemy tylko pomarzyć ale to już pewna norma w wypadku wydawanych przez Camel Productions płyt wizyjnych. Gwoli ścisłości dodam tylko, że „White Rider” i „Another Night” z tego występu pojawiły się już na DVD zatytułowanym „Camel Footage II”.
Koncert numer dwa trwa niemalże godzinę i dokumentuje występ Camela z 22 września 1977 roku w Hippodrome w Londynie, rejestrowany ówcześnie przez radio i telewizję BBC. W związku z tym na początku słychać, a na końcu nawet widać, prowadzącego koncert Pete’a Drummonda. To już zupełnie inna bajka. Niby mniejsza scena i mniej prestiżowa sala, ale miejsce koncertu jest dobrze oświetlone i muzycy nie toną w ciemnościach. Zarówno dźwięk jak i obraz są zdecydowanie lepsze. Grupa występuje w poszerzonym o saksofonistę Mela Collinsa składzie. Zamiast Fergusona na basie gra Richard Sinclair, który wtedy także stał się wokalistą zespołu. I tu czas na kolejną dygresję. Ten ostatni muzyk związany z grupą Caravan postrzegany jest raczej w historii Camela jako osoba, która destrukcyjnie wpływała na zespół, silnie odznaczając na jej stylu swoje piętno. To niesamowite, ale gdy obserwuję go podczas tego koncertu, targają mną same pozytywne wibracje. Czas leczy rany? A może to sentyment za czasem minionym? A może po prostu świetna muzyka?! Repertuar zdominowany jest oczywiście prze utwory z „Rain Dances”, których aż siedem pojawia się w zestawie. Nie zabrakło jednak i fragmentów Śnieżnej Gęsi i klasyka w postaci „Never Let Go”. I cóż, że napotykamy w nim na fałsze, skoro przy unisono Collinsa i Latimera na fletach poprzecznych w „Rhyaderze” mięknie nam serce! Widać, że kapela jest u szczytu formy. Zwraca uwagę swoboda sceniczna wszystkich występujących artystów. W całym tym nagraniu irytuje tylko… fatalne zakończenie, to znaczy wyciszenie ostatniego w zestawie „One Of These Days I’ll Get An Early Night”. No ale pewnie tak to już zostało zarejestrowane. Przy okazji omówienia tego występu, należy się pewne wyjaśnienie. Nie jest to premierowy materiał. Jego fragmenty mogliśmy obejrzeć już na „Camel Footage” (5 kompozycji) i „Camel Footage II” (6 kompozycji). Dodatkowo w wersji audio koncert był dostępny na nieoficjalnym bootlegu zatytułowanym „Unevensongs” z Fergusonem na okładce, którego jak wiadomo na scenie wtedy nie było.
Jako bonusy pojawiają się na dysku dwie niepublikowane dotąd kompozycje zespołu: „Autumn” (z 1974 a nie jak napisano na okładce z 1973 roku) i „Riverman” (i tu podobnie… z 1975 a nie z 1974 roku). Obie piękne, melodyjne, nastrojowe, natchnione, z ładnymi solówkami Latimera. Zachwycają szczególnie, gdy ogląda się je z podłożonymi pod nie prezentacjami najstarszych fotografii z historii grupy. Te niecałe dziewięć minut jest prawdziwym klejnotem wydawnictwa.
Resume. Niby wszystko już gdzieś słyszeliśmy, niby jakość nie ta, niby…, a jednak po ujrzeniu STOP w odtwarzaczu mamy chęć sięgnąć po płytę raz jeszcze. Bo to dla prawdziwego fana Wielbłąda rzecz obowiązkowa. Bo chyba już nigdy tych dźwięków nie usłyszymy na żywo. Chociaż? Obym się mylił.
PS. Szkoda, że wydawca pozwolił sobie na takie potknięcie, jak „puszczenie” do rozpowszechniania nagrania z ewidentnymi zakłóceniami (fakt – drobnymi) w „Lunar Sea” i „Unevensong”. No chyba, że miałem pecha i trafił mi się wadliwy dysk. Ale w to wątpię.