Camel jest zespołem do którego chyba wszyscy mamy wyjątkowy sentyment i który wszyscy darzymy wielką sympatią. Tajemnicą poliszynela jest fakt, dlaczego tak jest. No bo prawda jest taka, że Wielbłąd gigantem nurtu jakoś nigdy nie był. Co więcej, złoty okres rocka progresywnego najzwyczajniej w świecie przespał (gdy ówcześni wielcy zaczęli się wypalać, Latimer i spółka dopiero docierali szlify kształtowania własnego stylu i własnej tożsamości muzycznej). Gdy takie wyrafinowane granie leżało i kwiczało zarówno z powodu niewydolności artystycznej jak i powalenia przez punkowego sierpowego, Camel – czasem z pewnymi popowymi odchyleniami, ale mimo wszystko jednak – pozostawał w miarę sobą. Jednakże, ta nierówna walka ostatecznie musiała zakończyć się porażką, co nastąpiło, gdy wytwórnia wypowiedziała zespołowi kontrakt w połowie lat 80-tych. Szczęście w nieszczęściu, że Latimer się nie poddał, choć w kolejnych latach więcej czasu spędził na salach sądowych niż w studio (okazało sę, że wszyscy od wytwórni po własnego managera, przez lata walili zespół w bambuko i doili kapelę jak się tylko dało). Koniec końców sąd stanął po stronie Latimera, a ten ostatecznie wziął sprawy przyszłości zespołu we własne ręcę i w ramach własnego labelu postanowił (choć nie bez przeszkód) kontynuować działalność. Rzeczone Camel Productions obok premierowych wydawnictw grupy zajmowało się również wyszukiwaniem najróżnieszej maści niepublikowanych dotąd staroci, obróbką co ciekawszych i w miarę znośnych jakościowo z nich i wydawaniem ich. Fakt, że sporo z nich to rzecz jedynie dla zapaleńców wielbładzich brzmień. „Moondances” nie jest tutaj wyjątkiem.
Omawiane DVD to rejestracja dwóch występów grupy, które dzieli niecałe półtora roku jednakże ukazujące Camel w dwóch różnych miejscach w sensie muzycznym. Chociażby, ze względu na to warto pośwęcić czas, aby z owym wydawnictwem się zaznajmić.
Akt pierwszy: na pierwszy ogień idzie występ z londyńskiego Hammersmith Odeon z kwietnia 1976 roku. Latimer, Bardens, Ferguson i Ward, czyli ekipa taka jaka powinna być.
Obraz zaskakująco dobry, choć High Definition to nie jest. Jednkaże muzyka jest najważniejsza, a ta wypada tu doskonale. Wprawdzie „The Procession” (czyli wstęp do „The White Rider”) bez dęciaków troszkę kuleje, a Latmier na początku nieco niemrawo śpiewa (trema?), ale na szczęście z każdą minutą jest już lepiej. Kawałek brzmi świetnie, Bardens brawurowo gra na moogu, a Latimer popisuje się slide’owaniem w końcówce. Potem jest jeszcze lepiej; rozpędzony „Lunar Sea” – jeden z najlepszych utworów Camel w ogóle – jest klasą samą w sobie. Wprawdzie wyrwane troszkę z kontekstu (czyt. z konceptu „The Snow Goose”) „Preparation” (wokaliza Latimera również – przynajmniej mnie – nie zachwyca) i „Dunkirk” nie do każdego muszą przemawiać, o tyle finał w postaci „Another Night” i nieśmiertelnego „Lady Fantasy” to już najlepsze wielbłądzie atrybuty w mistrzowskim wydaniu. W pierwszym z wymienionych wszystko jest naoiliwione jak należy; jest tempo, mocny wokal Andy’ego i jest git. A „Lady Fantasy”? Cóż, „Lady Fantasy” to „Lady Fantasy” – rzecz, której chyba Camel nigdy nie zagrał źle, lub nawet gorzej. Wielu z nas zapewne zna każdą nutę tej kompozycji na pamięć, więc jakieś szczegółowe zagłębianie się nie ma tutaj najmniejszego sensu. Powiem tylko, że na „Moondances” brzmi po prostu wzrowo.
Akt drugi to przeskok. I to dość znaczący. Malutka salka, ciasna scena, obraz stosunkowo lepszy (rzecz nagrywana była na potrzeby telewizyjnego programu „Sight & Sound”) skład też jest inny. Nie ma (wyrzuconego na życzenie Warda) Fergusona; zastąpił go Richard Sinclair. Ponadto na saksofonach udziela się Mel Collins co akurat urozmaiciło brzmienie (jego udział w „Lunar Sea”, „Never Let Go” i „Rhyader Goes To Town” wypada więcej niż przekonywująco). Tutaj niestety muszę się nieco na pierwszym z nich popastwić...
Nie lubię Richarda Sinclaira jak nic. Nie trawię kolesia i tyle. Dla mnie był zawsze tym ‘obcym’ i zupełnie niepasującym do Camela.... Skąd to się wzięło? A otóż stąd, iż wiele lat temu będąc jeszcze nastolatkiem w okresie mojego prywatnego apogeum poznawania i fascynacji dokonaniami Camel, jedną z ostatnich płyt z jakimi się zapoznałem było „A Live Record”. Pamiętacie co ją otwiera? Właśnie tak: „Never Let Go” z Sinclairem na wokalu. Nie będę ukrwał, koleś zmasakrował ten utwór bardziej niż Jesse Eisenberg postać Lexa Luthora w tworze „Batman vs Superman”. Jego mdłe wykonanie, zupełnie bez wyrazu stało się dla mnie wręcz synonimem pastiszu prog-rockowej klasyki. Nie twierdzę, że Bardens w oryginale z debiutu wypadał nie wiadomo jak przekonywująco, ale przynajmniej facet się nie zbłaźnił. A mówimy jedynie o „Never Let Go”, czyli w sumie zwykłej piosence. Nie próbuję sobie nawet wyobrazić jaka byłaby moja reakcja, gdyby Sinclair zabrał się za „Lady Fantasy”, czy mój ukochany „Airborn”... Jeszcze jakby na dokładkę Sinclair próbuje być zabawny zapowiadając „Lunar Sea”. Efekt? Bez komentarza...
Jednak odkładając hejsterstwo na bok, a spojrzawszy na rzecz obiektywnie stwierdzić trzeba, że nie jest na drugiej części „Moondances” aż tak źle. Setlistę wypełniają głównie utwory z promowanej właśnie płyty „Rain Dances” i tutaj śpiew Sinclaira tak bardzo nie drażni („Metrognome”, „Unevensong”), choć również tutaj frajda polega na tym, że głównie zafundowano nam kawałki instrumentalne tak więc nudnego jak flaki z olejem wokalu basisty nie słychać prawie w ogóle. „Rain Dances” kryształowym wydawnictwem nie jest, lecz mimi wszystko trzyma fason i po dziś dzień zaliczam je do krążków Camela na plus.
Szkoda tylko, że coś co miało być magmum opus koncertu („Lunar Sea”) niestety wypada dość blado (mimo popisów Collinsa), brakuje troszkę mocy, którą można było usłyszeć chociażby kilkadziesiąt minut wcześniej z występu z Hammersmith Odeon. Niestety „Never Let Go” tutaj też się znalazło. Na szczęście przycisk skip na pilocie DVD okazuje się wielce zbawienny.
Akt trzeci to bonusy i już mega-ciekawostka. Dwa niepublikowane dotąd utwory: przepiękny, śpiewany przez Douga Fergusona „Autumn” (z 1974 roku) i troszkę rozrzedzony „Riverman” (z 1975 roku) przeplecione archiwanymi fotografiami nie tylko funkcjującego jak trio The Brew (będącego protoplatą Camela) oraz pierwszych i późniejszych sesji Wielbłąda, ale również początków kariery Latimera w ogóle.
Reasumując: koncert z Hammersmith Odeon to przysłowiowe must-see. Reszta, to już rzecz dla zapaleńców.
Takich jak większość z nas.