Piątek z wielbłądem, czyli czterdzieści lat minęło.
Było to pewnego czwartkowego wieczoru na początku 1992 roku. Dogorywałem powoli, bo było już koło północy i tak na granicy snu i jawy wydawało mi się, że ktoś puszcza w radiu nową płytę Camel. Obudziłem się rano, podrapałem w głowę - nowa płyta Camel? Wtedy? Na pewno mi się śniło. Ale nie. Jasza, z którym dzieliłem pokój w akademiku potwierdził, że mi się jednak nie śniło. Kilkadziesiąt godzin później mogłem już „Dust And Dreams” posłuchać w całości. Ale z przygodami. Pewna część pierwszego tłoczenia była walnięta – płyta skakała mniej więcej w połowie, a do Bydgoszczy dotarły wtedy same takie felerne egzemplarze. Potem to się na szczęście uregulowało.
Nowa płyta Camel była jak grom z jasnego nieba. Nikt się tego nie spodziewał. Wszyscy fani zdążyli już grupę opłakać. Od paru lat wydawało się, że to już historia rocka. A tu nie.
Na początku lat osiemdziesiątych Camel przechodziło trudny okres – z całego składu pozostał sam Latimer, macierzysta wytwórnia zmieniała właściciela i profil działalności, do tego zaczęły się poważne problemy z managementem grupy - najpierw ich zostawili, potem pozwali o jakieś zaległe pieniądze, a na końcu się okazało, że rżnęli zespół na kasie. Jakoś w 1985 roku Camel, a właściwie sam Latimer powygrywał te wszystkie procesy, ale stracił sporo czasu, sporo nerwów, sporo forsy, a poza tym był już bez kontraktu, bo ten z Dekką został rozwiązany. Właściwie już wtedy materiał na „Dust And Dreams” był gotowy i zaczęło się szukanie wytwórni. W połowie lat osiemdziesiątych znaleźć frajera, żeby wyłożył kasę na coś takiego? Mission bardzo impossible. Taka muzyka od ładnych paru lat była w odwrocie, a pozycja rynkowa Camel w tamtym czasie była bardzo słaba – płyty pałętające się w szóstych dziesiątkach list przebojów, przez dwa, trzy tygodnie – kto z takimi podpisze kontrakt? Lepiej przepuścić tą forsę na panienki, albo przepić – zysk będzie taki sam, czyli zero, ale za to trochę przyjemnych wspomnień zostanie. W pewnym momencie wydawało się, że dojdzie do podpisania umowy z EG Records, jednak i to nie wypaliło. Zniechęcony Latimer sprzedał dom w Londynie, spakował się i wyjechał do USA. Tam założył własną firmę, żeby kolejne płyty Camel wydawać samemu. „Dust And Dreams” była pierwsza, a ukazała się pod koniec 1991 roku. Ale to nie było dokładnie ta pierwotna wersja, z którą Latimer chodził po wytwórniach w połowie lat osiemdziesiątych, bo w międzyczasie, już w Ameryce, zdążył przerobić całą drugą część.
Był to kolejny koncept-album w karierze grupy, tym razem za inspirację posłużyła książka Johna Steinbecka „Grona Gniewu”. Płyta, jak i książka, jak również i film z Henry Fondą w roli głównej – przygnębiające, bez śladu optymizmu. Zresztą Stany Zjednoczone z czasów Wielkiego Kryzysu nie miały w sobie nic optymistycznego. Trzeba przyznać, że Latimer dobrze oddał przygnębiający klimat obu tych dzieł. Obok „Stationary Traveller” to najbardziej ponury album Camel.
Wielbłądzie koncept-albumy możemy podzielić na dwie grupy – takie które i muzycznie i tematycznie tworzą całość, jak „The Snow Goose”, oraz takie, które są zbiorami piosenek, połączonych tematycznie – jak „Stationary Traveller”. „Dust And Dreams” raczej skłania się ku tej pierwszej opcji i lepiej rozpatrywać to jako całość – wydzielanie i ocenianie poszczególnych fragmentów trochę nie ma sensu. Osobno najczęściej sprawiają wrażenie wyrwanych z kontekstu. Mało który daje sobie radę samodzielnie, może jedynie „Mother Road” i „Rose of Sharon”. Nawet mój ulubiony fragment – „Whispers In the Rain” z przepięknym solem gitarowym w finale jest na to za krótki. Wszystko byłoby fajnie, bo muzyka zawarta na tym albumie jest naprawdę wyborna, ale dobre wrażenie trochę psuje nieodpowiednia produkcja. Płyta jest głośna, sprawia wrażenie przeładowanej aranżacyjnie, brakuje na niej przestrzeni, poszczególne instrumenty mają za mało miejsca, a jego brak kompensowany jest przez ich nadmierną głośność. Nie da się jej słuchać cicho, bo jest za cicho, a jeśli się trochę podkręci potencjometr, to zaraz brzmienie staje się agresywne i drażni. Brakuje tu płynności i przestrzeni, które cechowały na przykład „Nude”. Mimo wszystko uważam, że i tak „Dust And Dreams” jest bardzo udane – dobrze się tego słucha, szybko, cały czas się coś dzieje, nie ma przestojów, cały czas trzyma słuchacza w pewnym napięciu. Jest taka „gęsta” muzycznie i fabularnie.
Camel wrócił w dobrym stylu. I to na dobre. No przynajmniej na następne kilkanaście lat.
Za tydzień… nie, nie „Harbour of Tears”. Teraz czeka nas seria kilku koncertowych płyt, które ukazały się w latach 1992 – 1994 nakładem Camel Productions.