Długo przyszło czekać na następcę „Stationary Traveller”. Z wielu przyczyn. Padła firma Decca, z którą związał się Andy Latimer i jego zespół. Do tego proces Andy'ego z menedżerem i niechęć wielu firm do wydania nowego materiału Camel. Przeprowadzka do Stanów. Budowa własnego studia a skoro nie udało się znaleźć wydawcy – założenie własnej, niezależnej firmy. I wreszcie jest. Znów concept - album. Tym razem oparty na „Gronach gniewu” Johna Steinbecka.
...'play'... i znów się zaczyna. Znów cofam się w myślach o kilka lat, do tamtych dni... Krótki wstęp. A potem, delikatne wprowadzenie fortepianu. I ten głos... Za niecałe pięć lat inny Mistrz zaśpiewa, cholernie trafione, „where we start is where we end...”. Na razie jest czarny Maxell UDII 100. Strona B, pamiętam. „It was the very edge of summer...” Pasuje jak ulał. Jest sam początek lata, tuż po Twoich urodzinach. Niebo jasne, powietrze lekko faluje, rozgrzane żarem słońca...
Czasy Wielkiego Kryzysu. Młody farmer Tom Joad decyduje się porzucić podupadłą farmę i poszukać szczęścia w Kalifornii. Z całą rodziną wyrusza w drogę... Nie wiem, czemu Latimer zdecydował się właśnie na powieść Steinbecka. Wiem, że jego własne losy w osobliwy sposób splotły się z losami bohatera powieści.
...I nie tylko jego losy. „Where we start is where we end”. Dla nas tym „where” miało stać się Zakopane. Tam przecież kiedyś wszystko się zaczęło. Pewnej jesieni, w klasie maturalnej... Coś jest w tym, że kto się czubi ten się lubi. Przecież przez pierwsze parę klas ogólniaka nie przepadaliśmy za sobą, wręcz przeciwnie. A w pewnym momencie staliśmy się dla siebie wszystkim... I tak byłoby dalej. Gdyby nie to drugie Zakopane. Gdyby nie ten cholerny sylwester. Od tej chwili wszystko się tylko psuło...
Mniej tu typowego rocka, mniej chwytliwych piosenek niż choćby na „Travellerze”. Najbardziej wpada w ucho znakomita, dynamiczna, oparta na nośnym riffie „Mother Road”. Większa część płyty jest instrumentalna. Drobne miniatury i dłuższe utwory niezauważalnie splatają się w jedną spójną całość. W misterną konstrukcję. Bez jednego słabego punktu. Bez żadnego zbędnego, niepotrzebnego, złego dźwięku.
...Każdy kiedyś w życiu zostaje Tomem Joadem. Każdy kiedyś wyrusza na swoją Mother Road. Przychodzi chwila, kiedy trzeba odwrócić się plecami do wszystkiego... Trudno, bardzo trudno zrezygnować z czegoś, czemu poświęciło się kilka lat, ale... W pewnym momencie inaczej już się nie da... ”We sold part of our lives for eighteen dollars...” Czy Andy śpiewa o nas? Nie, nie może o nas śpiewać. Wszak wydał to dziesięć lat wcześniej, nim... Właśnie. Gdy poświęciłaś to, co przez parę lat tworzyliśmy, dla głupich mniej więcej właśnie 18 dolarów – coś we mnie pękło. To była już ostatnia kropla. Coś się skończyło... Zrozumiałem, że już czas. Że pora znów wyruszyć przed siebie. Z nadzieją, że gdzieś będzie lepiej. A może po prostu dlatego, że to jedyny sposób, by coś wreszcie się zmieniło, na lepsze, gorsze – nieważne... Bo wszystko już lepsze od zastoju i marazmu.
Powstała – nawet jak na Camel – niezwykle plastyczna, „malarska” płyta. Znakomicie odmalowująca nastrój kolejnych części „Gron gniewu”. Pełne nadziei „Go West” czy „Rose Of Sharon”. Ponury obraz burzy w „Sheet Rain”. Porywające, pełne przestrzeni i – znów – nadziei „Mother Road”. Smutne, przygnębiające, depresyjne „End Of The Line”. Czy to magiczne, pełne desperacji solo gitary w „Hopeless Anger”. Dźwiękowa bajka, wciągająca i porywająca słuchacza.
...”Feeling like a piece of paper in a gale...” Każdy jest jak kawałek papieru na wietrze. Każdy zależy tylko od głupich kaprysów przeznaczenia. Pamiętasz film „Barry Lyndon”? Redmondowi też się wydawało, że jego los jest w jego rękach... Niby osiągnął wszystko to, co zaplanował, na przekór przeciwnościom Fortuny – i wtedy złośliwy los znów zaczął płatać figle. Znów sprowadził Barry'ego do punktu wyjścia... Koło się zamknęło. Tak jak w naszym przypadku. Cholerne przeznaczenie znów dało o sobie znać. Po kilku latach znów wróciliśmy do punktu wyjścia...
Są takie płyty, które ciężko oceniać, opisywać. Które tak mocno splatają się z czyimś życiem, tak trwale wiążą się z jakimś epizodem, momentem, przeżyciem, że o jakikolwiek dystans emocjonalny – ważny przy ocenie czegokolwiek – bardzo trudno. Mimo wszystko napiszę: znakomity, bardzo udany, porywający album.
...Srebrny krążek zatrzymuje się. „Pył i marzenia”. Nawet tytuł pasuje. „Dust And Dreams” nieodwołalnie splotło się w mojej duszy z tamtym latem... Jeszcze trochę wina. I„play”. I znów zanurzę się w tamto, rozgrzane, falujące powietrze...