Goodnight, tired little eyes…
Nareszcie z ulgą można pisać o ostatnim albumie Camela. Jeszcze niedawno wydawało się, że „A Nod And A Wink” może być tym naprawdę ostatnim. Aż serce boli na wspomnienie tych czasów. Całe szczęście zdrowie Andy’ego Latimera polepszyło się i Camel powoli wznawia działalność. Właśnie! Jak to się dzieje, że jeden zespół, w sumie jeden człowiek, prawie po trzydziestu latach działalności artystycznej, potrafi wciąż tworzyć tak prześliczną muzykę? Czasem się zastanawiam czy to jeszcze progresja, czy może już magia? Sami osądźcie. Niemniej jednak „A Nod And A Wink” to album magiczny. I nie odstaje ani trochę od innych dzieł zespołu – tych z lat siedemdziesiątych, czy dziewięćdziesiątych…
Don't be afraid for carpets of magic can fly through the sky.
It will take you wherever you wish,
But come back to me
The same way that you leave.
In day or night, in dark or light,
Just come back to me
The same way that you leave…
Spójrzmy na niego od początku… Przekopiowałem trochę dużo linijek tekstu i, proszę, wybaczcie mi to. Nie zrobiłem tego bynajmniej w celu powiększenia optycznie długości tekstu. Po prostu ta część, rozpoczynającego płytę, A Nod And A Wink złamała mi serce lirykami. Muszę przyznać, że Latimerowi jak mało komu zdarzało się to zrobić tylko i wyłącznie przy użyciu słów („Harbour of Tears”). No bo przecież to zwykły, prosty tekst. Co w nim takiego genialnego? Wcale nie sprawia wrażenia wymęczonego, nadętego, czegoś, nad czym człowiek spędził wiele wieczorów i nocy. Po prostu – lataj na latających dywanach, zabiorą cię gdzie tylko zechcesz, tylko wróć do mnie… A warstwa muzyczna? Delikatne dźwięki, niczym kołysanka, która nie do końca ma nas ululać, tylko trzymać w tej cudnej chwili pomiędzy jawą, a snem. Cymbałki, pogwizdywanie i piękna melodia wygrywana na flecie. We wszystko to wplata się gitara, nieco kontrastująca z beztroską reszty instrumentów. A później dzieje się już cała możliwa magia Camela. Bajeczny utwór i ma w sobie więcej czaru i magii niż te dzisiejsze, koszmarne produkcje Disneya, które odrażają swoją prowizorycznością. Postacie bez charakteru, a świat, zamiast w umownej fikcji, skąpany w komputerowej, Trzeba naprawdę wykorzystywać całą moc i możliwości grafiki komputerowej? W dodatku żeby osiągnąć tak marne efekty? Czy naprawdę wszystko musi w końcu robić się gorsze? Mamy przecież w muzyce Latimera przykład, że z biegiem lat poziom nie musi lecieć w dół, a prostota może być po prostu przepiękna. I filmowcy powinni brać z tego przykład. Wybaczcie tę małą dygresję, ale niestety miałem okazję zobaczyć jedna dobranockę i musiałem gdzieś się wyżyć. Kiedyś myślałem, że samymi dźwiękami trudniej przekazać emocje i uczucia, niż przy użyciu historii, bohaterów, muzyki i grafiki.
Simple Pleasures odstaje troszkę muzycznie od reszty albumu, głównie przez bardziej rozbudowaną i fantastyczną sekcję rytmiczną, ale podtrzymuje cudowny klimat. Również warstwą tekstową, która tym razem porusza temat czerpania przyjemności z małych rzeczy. Coraz trudniej w dzisiejszych czasach cieszyć się tymi „simple pleasures”. Nasze teleekrany ciągle prezentują nam obietnice lepszego życia. Kup to! Musisz to mieć, będziesz szczęśliwszy. Ha! Bez tego nie możesz być szczęśliwy. Czy aby na pewno? Czy już staliśmy się pokoleniem smutnych konsumentów, homo oeconomicus? Czy nie stać nas na zwykłą radość?
Nie żyją w nas już dzieci, szaleni nastolatkowie? Nagle, w nieokreślonym momencie życia, zmienia się postrzeganie świata. My się zmieniamy samoistnie, czy może świat nas zmienia? A może tak naprawdę nic się nie zmienia… It’s a boy’s life after all. Zawrzeć tyle w marnych dwóch zwrotkach to sztuka, a potem patrzysz w książeczkę i… Przecież to takie proste:) Warto zauważyć, że w A Boy’s Life wpleciony został odgłos jadącego pociągu, wyjęty żywcem z mojego ulubionego utworu z nieśmiertelnego albumu „Pet Sounds” Beach Boysów – Caroline No – notabene pierwszego w historii muzyki momentu, który dał słuchaczowi możliwość posłuchania lokomotywy, czy szczekania psa…;) Ale to już temat na oddzielną recenzję.
A teraz coś zupełnie z innej beczki… Camel gra jak stare, dobre Genesis! Już sam tytuł nawiązuje do „Foxtrota”, a muzyka jeszcze bardziej. Klawiszowe łamańce, zmiany rytmu, plus maniera wokalna Latimera. No i jeszcze tekst z podziałem na role, ale dla odmiany prosty i zabawny. Przez tę beztroskę wszystko pasuje do reszty albumu, a zespół wydaje się bawić muzyką jak małe dzieci. Idealne podsumowanie pierwszej części, bo zaczyna się ta trochę poważniejsza strona.
Czas na The Miller’s Tale... hmmm. Pozwólcie, że znowu odniosę się do cytatu. No need for words i tyle! Nie mogę, po prostu nie mogę nic napisać. W tej miniaturce jest tyle bezpretensjonalnego piękna, że brak mi słów po prostu. Natomiast Squigely Fear to już typowo camelowe, instrumentalne szaleństwo najwyższej klasy. Co za momenty, co za melodie!
I na sam koniec nie wiem czy nie najlepszy, ale na pewno najbardziej poruszający utwór na płycie - For Today. Latimer śpiewający prosto z serca, żeby nie marnować żadnego dnia. Nie wróci przecież żaden, już nigdy… Wszystko skąpane w cudownych dźwiękach i genialnym gitarowym solo. Szczęka rozbita na podłodze, oczy schowane za powiekami, a serce bezgranicznie podziwia. Bajka.
W sumie trudno być recenzentem, gdy pisze się o muzyce Camela. Kiedy budzi się tyle uczuć, kiedy muzyka sprawia tyle radości i zabiera w tak piękne podróże. Wszystko inne przestaje być ważne, a życie staje się piękniejsze. Coraz częściej przybieram pozycję człowieka, który chce się podzielić muzyką przez słowo, a nie człowieka-recenzenta. Dlatego też powstał ten tekst, żeby „A Nod And A Wink” nie było przeoczone. Dlatego nie polecam, tylko mówię… to trzeba znać.
Przepiękna dobranocka Latimera! I całe szczęście, że po długiej, koszmarnej nocy znów widać wschodzące słońce…
Nothing can last
there are no second chances.
Never give a day away.
Always live for today...