Mały wstęp…
Zanim zarzucicie mi, że drugi raz piszę recenzję tego samego albumu, dajcie mi jeden akapit na wyjaśnienie. Ci, którzy wiedzą dlaczego ten tekst się ukazuje, mogą zacząć czytać od drugiego akapitu. Reszcie już tłumaczę… Otóż w roku 2007, z okazji mijających dwudziestu pięciu lat od nakręcenia swego (arcy)dzieła, Ridley Scott postanowił jeszcze raz zarobić na Łowcy androidów, czyli ponownie odkopać trochę niewykorzystanych scen oraz poprawić efekty specjalne (i tak ponadczasowe… zobaczycie jak szybko taki Avatar się zestarzeje). Na koniec pan Scott złożył to wszystko w „ostateczną wersję reżyserską” i pewnie patrzył później już tylko jak jego konto w banku wypełnia się sianem. Z tej okazji, oprócz wypasionego wydania DVD, również na rynku muzycznym pojawiła się nie lada nowinka – trzypłytowa edycja ścieżki dźwiękowej do filmu. Niby nic wielkiego, ale jest jeden drobny, aczkolwiek ważny szczegół, który chyba wielu melomanom umknął uwadze. Druga, bonusowa płyta to standardowe uzupełnienie oryginalnego wydawnictwa, a trzecia (i to zostało zdecydowanie boleśnie niezauważone przez świat muzyki)… Trzecia płyta to zupełnie nowy, autorski materiał Vangelisa, utrzymany w klimacie Blade Runnera. Ciarki po plecach na samą myśl mi przechodziły:-)
No ale po kolei…
Płyta druga
Tutaj mam ogromny dylemat. Bo przez lata fani Blade Runnera wytykali palcami soundtrack i krzyczeli, że tak wiele cudownych, muzycznych momentów zostało wtedy pominiętych. No ale nie ma tego złego… Jak to się najczęściej zdarza, ludzie potrafią sobie wykombinować substytuty. Pamiętam, że jeszcze jakiś czas temu po sieci krążyły mniej lub bardziej interesujące bootlegi z pominiętymi dźwiękami. Nie wiem czy również dzisiaj można jest tak łatwo znaleźć. W każdym razie CD2 powinno już oficjalnie kompensować te braki sprzed lat… i tak też się stało. Z drugiej strony po wydaniu tego albumu pomyłka już na zawsze chyba przestanie być pomyłką. Oryginalny materiał miał to do siebie, że bronił się jako samoistny byt, bez filmu. W tej samej sytuacji jest niewątpliwie „Passion” Petera Gabriela. Te dwa albumy są też w pewnym sensie dowodami na cieniznę muzyki wielu dzisiejszych soundtracków, które rzadko kiedy mają jakikolwiek sens bez klatek filmowych i są obrzydliwie nudne. Druga płyta zestawu zawiera oczywiście fantastyczną muzykę, ale nie jest ona już tak zdatna do słuchania bez akompaniamentu telewizora. Naprawdę dobrze się stało, że prawie 30 lat temu postanowiono nie wpychać wszystkiego na siłę. Gdybym jednak miał wybrać utwory, które zasługiwałyby na własne miejsce lata temu, to załapałoby się tylko Dr. Tyrell’s Death, Mechanical Dolls i Desolation Path. Trochę mało. Reszty się słucha, jak słucha. Wiadomo było od początku, że nie będzie to do pięt dorastało oryginałowi.
Drugą płytę traktować trzeba jako tylko ciekawostkę. Miło, że jest.
Płyta trzecia
Ona mi pierwsza pokazała księżyc
i pierwszy śnieg na świerkach,
i pierwszy deszcz.
Byłem wtedy mały jak muszelka,
a czarna suknia matki szumiała jak Morze Czarne...
Taaaak… Na to czekałem od samego początku. Kiedy sięgałem po nowe wydanie, byłem przede wszystkim ciekawy co nowego pokaże Vangelis. Nareszcie nowy materiał tak fantastycznego muzyka! I wcale nie z muzyką do jakiegoś historycznego, patetycznego filmu. Noooo… Z tym nowym materiałem to jest prawda po części. Niektóre utwory to wariacje na temat tych oryginalnych. Na przykład Up And Running to takie One More Kiss, Dear z wplecionym Chariots of Fire, albo na odwrót. Nie odmówię płycie syndromu odgrzewanego kotleta, ale jeżeli człowiek myślał, że już nigdy w życiu nie zje takiego dania, to nie stanowi żadnej różnicy, czy jest ono odgrzewane. Ważne, że jest i smakuje wyśmienicie. Zwłaszcza to urocze solo fortepianu na końcu…
Następnie kompletna zmiana klimatu. BR Downtown przynosi kosmiczne, połamane dźwięki i zsamplowane dialogi ludzi w różnych językach. Tutaj już nie ma mowy o odgrzewaniu. Wszystko przechodzi płynnie w fantastyczny Dimitri’s Bar, gdzie mamy okazje posłuchać genialnej, jazzującej gry na saksofonie. Niesamowite jak ten instrument może się sprawdzić w połączeniu ze wschodnimi klimatami.
Vadavarot natomiast jest przykładem wprost hipnotycznej gry Vangelisa na fortepianie. Wplecione rosyjskie zdania, niesamowity klimat… Już zaczyna mi brakować słów na opisywanie tylu cudów. Jednak trzeba koniecznie wymienić kilka osób, które użyczyły swoich głosów na tej płycie. A są pośród nich takie sławy filmowe jak Olivier Stone, Rutger Hauer, Ridley Scott, czy Roman Polański. Nie będę tego jednak rozwijał, gdyż jest to w sumie dla mnie nieistotne. Liczy się tylko muzyka.
Jest świetnie, naprawdę świetnie, ale, jak to zwykle bywa, jest jedno ale… Trafiły na tę płytkę dwie kompozycje, podczas słuchania których po prostu szczęka mi opadła, serce pękło na sto tysięcy kawałeczków, a świat skurczył się momentalnie do tych jedynych dźwięków, które płynęły leniwie z głośników. Mówię o Sweet Solitude i polskim akcencie - Spotkaniu z matką. Dla takich utworów warto żyć. Taka muzyka wkrada się w okamgnieniu w nasze życia, uczucia, pamięć. Takim klimatem wypełniałbym każdą samotną noc życia, tylko po to, żeby zatrzymać się w biegu tego hałaśliwego, zabieganego świata. Takiego, nigdzie nie spieszącego się Vangelisa mógłbym słuchać do końca świata… Te tylko dwie kompozycje… Tylko dwanaście minut… Dosyć! W tym miejscu zostawię Ciebie, Czytelniku z pewną dozą niedopowiedzenia. Musisz to sam poczuć i odkryć to, o czym nie napisałem.
A myślałem, że już nigdy nie zostanę uraczony czymś takim...
Noc.
Dopala się nafta w lampce.
Lamentuje nad uchem komar.
Może to ty, matko, na niebie
jesteś tymi gwiazdami kilkoma ?
Albo na jeziorze żaglem białym ?
Albo falą w brzegi pochyłe ?
Może twoje dłonie posypały
mój manuskrypt gwiaździstym pyłem ?