Z Grecji na Marsa. A potem do Watykanu.
Czyli cykl o Vangelisie.
Odcinek czterdziesty.
Na początek dobrze byłoby sobie wyjaśnić lekkie zamieszanie, jakie jest z płytami Vangelisa z El Greco w tytule. Reasumując – w 1995 roku ukazała się niskonakładowa, okolicznościowa płyta "Foros Timis Ston Greco", trzy lata później ukazała, w normalnym obiegu, płyta „El Greco” zawierająca ten sam materiał co "Foros Timis Ston Greco", plus trzy nowe utwory. A w 2007 roku pojawił się album „El Greco: Original Motion Picture Soundtrack” i była to muzyka do biograficznego filmu o tym pochodzącym z Krety wielkim, greckim malarzu. I była to muzyka absolutnie premierowa, nic się z poprzednich płyt nie powtarzało.
Muzyka całkiem nowa, ale trochę podobna do tej wcześniejszej, z połowy lat dziewięćdziesiątych. Ze względu na swoja specyfikę – czyli bycie ścieżką dźwiękową, utwory musiały być nieco krótsze, niż na „właściwym” „El Greco”. No i wyszło wszystkim na zdrowie. Utwory bardziej zwięzłe, konkretniejsze, i bardziej wyraziste. Sama muzyka jest spokojna i refleksyjna, ale też trochę surowa i posępna, dzięki temu „El Greco: OST” ma swój klimat – powiedzmy, że bizantyjski, a i nieco sakralny. Co ciekawe, w większym stopniu tworzy jedną całość niż poprzednie „El Greco” – taki maleńki paradoks. I też z tego powodu trudniej cokolwiek z tej płyty wyróżnić. Trzeba słuchać w całości, bo po kawałku nie ma sensu (dobry pomysł, że właściwie wszystkie utwory łączą się ze sobą). Ale jest to raptem nieco więcej niż trzy kwadranse i do tego wcale się nie dłuży. Co prawda znam tą płytę od kilku dobrych lat, tak pewnie z dziesięć, ale słuchałem jej raczej rzadko. Dopiero teraz, kiedy przyszła na nią kolej, to uważniej przyłożyłem do niej ucha. I to pierwsze dobre wrażenie, które „El Greco: OST” zrobiło na mnie za pierwszym razem się dosyć zmieniło – zdecydowanie z każdym kolejnym odsłucham ta płyta zyskuje. Co chyba w przypadku Vangelisa zdarzyło mi się po raz pierwszy. Zwykle już „od pierwszego wejrzenia” potrafiłem sobie wyrobić zdanie o danym dziele Mistrza – świetne, zarypiaszcze, znakomite, dobre, do bani – i tak zostawało. Dlaczego w tym przypadku wyjątkowo było inaczej? Chyba dlatego, że nie jest to specjalnie efektowna płyta, bo Vangelis dosyć starannie poukrywał jej zalety, na przykład nie ma tam specjalnie wpadających w ucho melodii, czy specjalnie rozbudowanych aranżacji. Ale z czasem nastrój i taka nieoczywista melodyka tych kompozycji zaczynają docierać do słuchacza…
Można się zastanowić, dlaczego tutaj wyszło, a przypadku „Alexandra” nie wyszło. Trudno powiedzieć. Może w przypadku „Alexandra” za bardzo miało wyjść, liczono na coś równie efektownego jak „1492”, a w przypadku „El Greco” miała być to po prostu porządna muzyka do filmu, bez silenia się na przebój. I tak bez napinki, Vangelis nagrał taka płytę, że już później nic lepszego nie nagrał.