Z Grecji na Marsa. A potem do Watykanu.
Czyli cykl o Vangelisie.
Odcinek dziewiąty.
Dobijamy już do końca pierwszej dychy recenzji vangelisowych płyt – i tych solo, i tych z Dzieckiem Afrodyty, a jest to dopiero pierwsza solowa płyta Greka, która normalnie można kupić w sklepie – znaczy wejść sobie do sklepu, podejść do odpowiedniej półki, sobie wziąć, pójść do kasy zapłacić i mieć. A te wcześniejsze – to wyszło tylko na winylu i to wieki temu, albo reedycja kompaktowa była, ale już dawno nie do dostania, tamto teoretycznie jest dostępne, ale gdzieniegdzie i nie zawsze, albo czasami się pokazuje, ale nie wiadomo gdzie i kiedy – jak yeti.
W połowie lat siedemdziesiątych w życiu Vangelisa zaszły duże zmiany. Podpisał nowy kontrakt płytowy z RCA, poza tym przeprowadził się do Londynu, gdzie wybudował sobie własne studiu nagraniowe – „Nemo Studios”. A pierwszą płytą, która tam powstała było właśnie „Heaven & Hell”. Sam artysta wspomina, że kiedy nagrywał ten album, studio nie było całkiem wykończone i pracował pośród wiader z farbą, drabin i kręcących się robotników. Efekt końcowy wskazuje jednak na to, że specjalnie mu to nie przeszkadzało.
„Heaven & Hell”, czyli niebo i piekło. Pierwsza strona (część) niebo, druga – piekło (taki trochę mój prywatny podział, nie do końca jak na płycie, ale bardziej z samej muzyki wynikający). Chociaż biorąc pod uwagę okładkę – powinno być odwrotnie – czerwono-pomarańczowy awers, to raczej chyba piekło, a rewers – uskrzydlone, szklane ręce na błękitnym tle, to bardziej niebo. Ale to tak na marginesie. Niebo i piekło – dwie ponad dwudziestominutowe suity, każda w kilku częściach. Niebo – jest patetycznie, podniośle, są chóry, a w finale – iście anielskie pienia – czyli Jon Anderson w rewelacyjnym „So Long Ago, So Clear” – całość możemy porównać do swego rodzaju oratorium. Szczególnie części druga i trzecia, czyli „Symphony to The Powers B” mają taki monumentalny, „katedralny” charakter. A koda w postaci zjawiskowo pięknego „So Long Ago…” wieńczyła tą wspaniałą kompozycję. Piekło to piekło – cały patos i podniosłość zniknęła, pojawił się niepokój i dysonanse – tak jak w „12 O’Clock”, które i tak potem przechodzą w uroczą wokalizę Vany Veroutis. Ale całość wieńczy spokojny, syntezatorowy temat „A Way”.
Ten album dość powszechnie uważany jest za jedno z najlepszych dzieł Vangelisa. Trudno się z tym nie zgodzić. Na pewno jest to jego pierwsza, wielka płyta. Taka sugestywna i bardzo plastyczna wizja niebios i czeluści piekielnych na pewno robi wrażenie nawet i teraz, prawie po czterdziestu latach. Co prawda nie jest to moja ulubiona płyta Mistrza (do nich to jeszcze dojdziemy), ale też ją bardzo lubię, a w szczególności „So Long Ago, So Clear”.
Pewnie niektórzy zastanawiają się, skąd wziął się Anderson na tej płycie. Wszystko zaczęło się kilkanaście miesięcy wcześniej. Po odejściu Wakemana Yes potrzebowało nowego klawiszowca. Zaproponowali tą fuchę Vangelisowi. Początkowo się zgodził, odbył z zespołem szereg prób, ale jednak do połączenia sił nie doszło. Dziwne by było gdyby było inaczej – indywidualista, niechętnie występujący na żywo (już za czasów Aphrodite’s Child organizował sobie dublerów), miałby być członkiem zespołu i to wcale nie najważniejszym, do tego miałby jeździć w trasy koncertowe? Zapomnij! Mimo, że ewentualna współpraca nie doszła do skutku, to jednak polubili się z Andersonem i ta sympatia w przyszłości ciekawie zaowocowała. A „So Long Ago, So Clear” było jej pierwszym efektem.
RCA pewnie było zadowolone z nowego artysty w swojej stajni, bo „Heaven & Hell” sprzedawało się lepiej niż przyzwoicie, a wydane na singlu „So Long Ago…” też stało się sporym przebojem. Był to też początek takiej konkretniejszej kariery Vangelisa – wreszcie praca na swój własny rachunek, wreszcie jakaś stabilność pod opiekuńczymi skrzydłami jakiejś konkretnej wytwórni, koniec filmowych chałtur, które potem wydawały różne firmy-krzaki, w kształcie, na który sam twórca nie miał praktycznie żadnego wpływu.
„Heaven & Hell” oprócz tego, że było wielkim dziełem, to przy okazji było początkiem stabilizacji w życiu artysty. Co też miało wpływ na jego późniejszą twórczość.
PS. W listopadzie zeszłego roku ukazał się remaster „Heaven & Hell”. Edytorsko na pewno bogatsze wydanie niż to z lat osiemdziesiątych, ale cena niezbyt zachęcająca i żadnych dodatkowych utworów. Dlatego zostanę przy starym.