Z Grecji na Marsa. A potem do Watykanu.
Odcinek dwudziesty siódmy.
Wydaje mi się, że na „Soil Festivities” zakończył się najlepszy okres w karierze Vangelisa. Od tego czasu poziom jego dzieł zaczął się z lekka obniżać. Nie był to jakiś drastyczny zjazd formy, ale właśnie – tak z lekka. O ile wcześniej mamy płyty wybitne, albo co najmniej bardzo dobre (z niewielkimi wyjątkami), tak potem płyty rewelacyjne, oraz bardzo dobre już się raczej tylko zdarzają, a przeważają dobre, albo lepiej niż dobre.
To dlaczego piszę o tym przy okazji "Mask" a nie "Soil Festivities"? Bo to jest taki urok chronologicznego słuchania dzieł jakiegoś wykonawcy – dopiero wtedy pewne rzeczy widać i słychać wyraźniej. A różnica między "Mask", a "Soil..." jest. Potem jest już jak pisałem wyżej – dobrze, ale nie rewelacyjnie. Tak faktycznie to wygląda – do połowy lat osiemdziesiątych Vangelis zwykle nagrywał znakomite, a co najmniej bardzo dobre płyty. Te dobre mu się zdarzały. Od połowy lat osiemdziesiątych nagrywa przede wszystkim dobre plyty, a wyśmienite mu się zdarzają.
"Mask" jest płytą do której podchodzę z pewnym dystansem – nie tyle, że mi się nie podoba, ale nie podoba mi się jakoś specjalnie. Ona jest trochę za bardzo – za bardzo patetyczna, za dużo chórów, za bardzo przeładowana i co za tym idzie trochę zbyt pretensjonalna. Vangelis upchał tego wszystkiego za dużo i dlatego efekt nie jest aż tak dobry, jak na bardziej kameralnym "Soil Festivities". Miało być efektownie, a wyszło trochę efekciarsko. Z drugiej strony swoją moc to ma – wystarczy puścić to sobie na jakimś konkretniejszym wzmacniaczu, oczywiście z płyty, a nie z empecza i wtedy ta muzyka w pełni ukazuje swoje walory. Słuchać głośno – tak to na pewno dobra rada. Tak jak w przypadku "Soil Festivities" i jeszcze kilku poprzednich płyt, całość podzielona jest na kilka ponumerowanych części, przy czym na "Soil..." te części były bardziej autonomiczne, a na "Mask" są to fragmenty większej całości – poszczególne Movementy płynnie przechodzą jeden w drugi, co w przypadku Maski sprawdza się jak najbardziej ze względu na jej chóralno-mszalny charakter. Ten quasi liturgiczny patos towarzyszy nam praktycznie od pierwszych taktów. Chociaż sam „Movement 1”, trwający ponad dziesięć minut składa się z co najmniej trzech różnych części. Co też łatwo zauważyć – części nieparzyste są bardziej rozbudowane, dynamiczne, a te parzyste – spokojniejsze, jakby na rozładowanie emocji, szczególnie „Movement 6” – taka spokojna koda zamykająca całą płytę. Wiem, że „Mask” swoich fanów ma, co mnie zupełnie nie dziwi, bo tego się mimo wszystko dobrze słucha, szczególnie w odpowiednich warunkach. Na progarchivach rating ma też przyzwoity, bo 3.60 – czyli jest dobrze.
Bez żadnych wątpliwości – uważam, że "Mask" to płyta udana i nie powiem – podoba mi się. Może nie tak bardzo, jak na przykład... no przynajmniej kilka innych, ale od czasu do czasu jej słucham, nie tylko dlatego, że trzeba recenzję upichcić.