Zwykle w takich przypadkach pytam czego się oćpał autor danego tekstu, że takie cuś pod niebiosy wynosi. I gdzie ten specyfik można dostać. Nie podejrzewam co prawda Naczelnego i Mariusza o jakieś bliższe kontakty ze środkami zmieniającymi świadomość, ale tych gwiazdek nasadzili obaj jak na amerykańskim sztandarze. Chociaż, kto wie, może coś tam jednak było na rzeczy? Nie, na pewno nie. Porządni ludzie, ojce rodzin. Najwyżej gromowładna nalewka Naczelnego mogła być w robocie. Ale po niej trudno czegokolwiek słuchać, a o pisaniu już w ogóle mowy nie ma. Czyli słuchali i pisali na trzeźwo. Zastanawiałem się też czy oni może mieli jakieś inne egzemplarze nowej płyty After…, a mnie się trafiły jakieś odrzuty z sesji. Nie – po sprawdzeniu track-listy nie mogłem mieć żadnych wątpliwości – tak, to jest nowa płyta tego zespołu.
Po takim wstępie można spodziewać się wszystkiego najgorszego – Kapała znowu będzie się znęcał nad Bogu ducha winnymi polskimi progmanami. Bardzo nie będzie się znęcał, na pewno nie tak jak nad ostatnim Riverside. Zarzuty w stosunku do “Hideout” można przedstawić bardzo krótko i konkretnie. Wszystko jest tak samo zagrane, tak samo nagrane, w podobnym tempie rozwijają się podobne do siebie utwory, o podobnych cienkich melodiach. Można to zastąpić jednym słowem – MONOTONIA. Teraz to tylko ładnie wyryć w marmurze i postawić jako nagrobek nad dołem w którym zakopiemy trumnę z taśmą-matką(*) “Hideout”. Bo to jest jak epitafium. Słowo “monotonia” bardzo blisko kojarzy się ze słowem “nuda” – czyli totalnym zgonem. Na szczęście nowa płyta After… totalnym zgonem nie jest, ale nie da rady uznać ją za dzieło udane. Gdyby to była płyta debiutancka to bym powiedział, że mają spory potencjał, a ponieważ to już jest kolejna, no to stwierdzam, że w stosunku do debiutu spuścili z tonu. Co spośród muzycznego serka homogenizowanego jakim jest “Hideout” tak naprawdę przykuło (autentycznie) moją uwagę – kilka fenomenalnych partii instrumentalnych wygrywanych przez gitarzystę i klawiszowca. Gdzieś im się wtedy talent uwolnił, a ja zrobiłem “wow” i duże oczy. Tak podkręcili nastrój swoimi solówkami, że nagle ta muzyka znalazła się na całkiem całkiem, dużo wyższym poziomie. Niestety zawsze trwało to tylko chwilę. Potem zwykle utwór się kończył i zaczynał się następny, jak zwykle mdło i bezpłciowo jak każdy. Chyba popełniono pewien błąd taktyczny w trakcie produkcji – jeżeli ma się taki niezbyt zróżnicowany muzycznie materiał, jaki na “Hideout” się znajduje, to trzeba trochę o aranżacje zadbać, żeby poszczególne utwory jakoś się od siebie różniły. Ale tego nie zrobiono i wina to zarówno zespołu jak i producenta. Zawsze powtarzam – muzycy weg od konsolety. Za heble fachowiec, a nie przyuczony amator. Tu przydałaby się sensowna produkcja, która by pewnie coś więcej z tego uratowała. No ale muzycy wzięli sobie muzyka i efekt nie jest nadzwyczajny. Płyty ogólnie da się słuchać, to po prostu zupelnie przeciętny album. I nie zawsze można się zorientować, czy to co słuchamy, bo utwór piąty czy ósmy, bo to wszystko na jedno kopyto. Dlaczego nie można zastosować trochę kilku zabiegów, które uatrakcyjniłyby tą muzykę, żeby nie ciągnęła się jak glut? Czy jeżeli ktoś z założenia nagrywa muzykę niekomercyjną, to musi być ona zaaranżowana bez wyobraźni, bez rozmachu? Jakby grzechem było sprawić słuchaczowi przyjemność swoja twórczością, a nie tylko zmuszać go do wysiłku (nieuzasadnionego zresztą) w czasie słuchania. Przecież After… nie jest żadną muzyczną awangardą, tylko prog-rockową kapelą ocierającą się o mainstream i nie powinni zrażać do siebie potencjalnych słuchaczy. Tworzenie muzyki atrakcyjnej i szybko docierającej do słuchacza to wcale nie grzech, cała prog-rockowa klasyka tak robiła. Bo gdyby nie robiła, to by teraz takich zgrzebno-siermiężnych “Hideoutów” nie było. Bo by nic nie było – żadnego prog-rocka. Z taką muzyką jak “Hideout” prog-rock nigdy nie wyjdzie z grajdoła, w który już dokładnie wpadł po odejściu Fisha z Marillion. Bo nie jest w stanie ona zainteresować nikogo innego niż zajadłego fana prog-rocka i to jeszcze takiego , co mu uszy całkiem progiem zarosły.
(*) - wiem, że teraz żadnych taśm-matek już nie ma