Plażowa Kolekcja Artrocka – Lato 2012.
Odcinek szósty.
Debiut Boston nie pojechał z nami na wczasy, ale mimo to piszę o nim, bo jednak ta muzyka nam tam towarzyszyła. Z banalnie prostego powodu – przez kilka dni na plaży obok nas wygrzewała się grupa Kanadyjczyków, którzy mieli ze sobą boom-box z portem na komórkę i cały czas puszczali jakąś miejscową stację grającą non-stop AORa. A nie ma na świecie tego rodzaju stacji, która nie grałaby „More Than A Feeling”. A ta oprócz „More…” grała jeszcze kilka numerów z pierwszej płyty, min. „Foreplay / Long Time” i „Smokin’”. Spasowała mi ta muzyka do okoliczności, dlatego „Boston” znalazło się również w wakacyjnym zestawie, chociaż niejako eksternistycznie.
Kiedy jakiś czas temu kilka lat przebywałem przymusowo w Bydgoszczy… nie, nie w pierdlu na Fordonie, na studiach, bardzo często w nocnych blokach muzycznych Radia Pomoże (to nie ortograf, tak ma być) leciało „More Than A Feeling”. Widocznie człowiek, który układał play-listę wyjątkowo lubił ten kawałek. Tak jak ja. Pierwsze dźwięki gitar budziły mnie nawet z najgłębszego snu i przez prawie pięć minut chłonąłem każdą nutę. A potem zasypiałem znowu. Absolutnie – jest to jeden z gitarowych numerów wszech czasów, ale nie ze względu na jakieś niestworzone solówki, lecz na niesamowite współbrzmienie gitar.
„More Than A Feeling” jest zdecydowanie najbardziej znany i pewnie najlepszym utworem w dorobku zespołu, jednak ich debiutancka płyta tylko na nim się nie opiera. Zgadza się, ten utwór zdominował całą płytę., ale to tak znakomity blockbuster, że dziwić to nie może. Jednak nie jest to hicior plus wypełniacze, to w płyta w całości znakomita, tylko reszta utworów ma trochę pecha pozostawać w cieniu tego wielkiego przeboju. Chociaż i one próbują błysnąć, a najlepiej udaje się to „Foreplay / Long Time”. Moim zdaniem to najciekawszy utwór z całego albumu – pierwsza część z klasycyzującymi organami w roli głównej, potem króciutkie wyciszenie i dynamiczne wejście gitar – od razu od znakomitej solówki, akustyczny refren, powrót całego zespołu i jeszcze jedno kapitalne solo na gitarze. Razem prawie osiem minut. Poezja… gitarowa. Zresztą co bym nie napisał – tego trzeba po prostu posłuchać. „Smokin’” i „Hitch A Ride” mimo swoich niezbyt imponujących rozmiarów, też mogą zaskoczyć różnymi ciekawymi pomysłami muzycznymi. „Smokin’” zaczyna się jak zwykły rock’n’rollowy numer, ale w momencie kiedy organy przejmują dowodzenie, mniej więcej w połowie utworu zaczyna się robić całkiem progresywnie (jakby Kansas). „Hitch A Ride” czaruje świetnymi solówkami gitarowymi i ciekawą partia klawiszy przenosząca ten numer od śpiewno-gitarowego grania w stylu Wishbone Ash w rejony bardziej hard-rockowe.
„Boston” nie jest czymś, co w jakiś sposób miałoby ruszyć z posad bryłę rockowego świata. Wątpię, żeby Scholz coś takiego planował(*). Raczej chodziło mu o nagranie porządnej rockowej płyty, z fajnymi piosenkami – nie ma tu żadnego nowatorstwa. To co najważniejsze, czyli charakterystyczne brzmienie gitar też nie jest niczym specjalnie nowym, Wishbone Ash tak grało od ładnych kilku lat. Oprócz tego Scholz się zapożyczył również u wykonawców southern-rockowych, jak na przykład Lynyrd Skynyrd, czy The Eagles. Za to godna podziwu jest staranność, a nawet pietyzm z jakim przygotowano te nagrania. Scholz miał (ma) absolutnego świra na punkcie gitar, to musiały być nagrane perfekcyjnie – wszystko wycyzelowane do ostatniego dźwięku. I trzeba przyznać, że na całym krążku wypadają zjawiskowo. Z drugiej strony produkcja nie zamordowała rockowego ducha tej muzyki. Wszystko jest idealnie. A połączenie efektownych melodii z rockowym wykopem dało jak zwykle efekt niszczący, znaczy wyrywa słuchacza z obuwia
Historia chyba nie zanotowała chętnych, którzy by się chętnie „podczepili” pod styl Boston. Teoretycznie nie powinno być to trudne, bo to raczej konwencjonalne i tradycyjne granie, ale żeby jakoś dogonić Scholza i kolegów, trzeba mieć dar do tworzenia takiej muzyki. Bo niestety nie jest to zjawisko zbyt często spotykane.
Rockowe arcydzieło, mimo swojej ewidentnie użytkowej proweniencji
(*) - Ale ponad dwadzieścia milionów egzemplarzy przez ten czas poszło w ludzi, co nie jest wynikiem wcale takim częstym i gwarantuje dość poczesne miejsce w rockowej historii.