Z tym Bostonem to troszkę dziwna sprawa. Każdy kto choć troszkę interesuje się rockiem „More Than A Feeling” słyszał przynajmmniej kilka razy w życiu. Nawet ci, którzy szarpidrucią muzykę omijają szerokim łukiem, znają kawałek z niejednej reklamy telewizyjnej do której rzeczony utwór został wykorzystany, a dzieciaki powiedzą, że w drugiej części „Madagascaru” Kowalski poszcza ten numer w jeepie. Jednak pomimo tego oraz faktu, że „Boston”, czyli płyta z której piosenka pochodzi stał jednym z najlepiej sprzedających się debiutów w historii, to kapela wydaje się być troszkę zapomniana, o czym świadczyć może fakt, że obecnie płyty wydają dla Frontiers Records. Ktoś się może obruszyć, że niby dlaczego. Cóż, moje zdanie jest takie, że labelu, który wypuszcza ze swojej stajni coś takiego jak „Fly From Here” i „Heaven and Earth” (niby)Yes traktować poważnie się nie da...
Wracając jednak do tematu; na pewno wpływ na obecne notowania Boston miał fakt, że Tom Scholz nie do końca wykorzystał dobrą koniunkturę na muzykę grupy. Nowe krążki wydawać się mogło, iż wypuszczali bardziej z doskoku, aniżeli z chęci nadania karierze kursu na zasadzie pójścia za ciosem. Do tego, więcej czasu sprawy pozamuzyczne (które zaprzątały głowę zwłaszcza liderowi) skutecznie torpedowały poczynania kapeli.
Największe perturbacje w działalności zespołu miały właśnie miejsce pomiędzy drugą („Don’t Look Back”), a trzecią (omawianą dziś) płytą. W przeciągu tych 8 lat dzielących wydawnictwa mieliśmy akcji co nie miara; szapranie się z managementem, pozem ze strony wytwórni (CBS wymyśliło sobie jakoby Scholz jest krewny im 60 milionów dolarów za niedostarczenie trzeciego albumu na czas), no i ambicje samego lidera. Scholz studiował bowiem na MIT, czyli w ciemię nie był bity. Żadnej sondy kosmicznej, ani satelity nie zaprojektował, ale wiedzę wykorzystał na założenie firmy SR&D (Scholz Research and Development) produkującej wzmacniacze. Stąd „Third Stage” ukazało się dopiero w 1986 roku.
Pomimo dość szerokiego rozstrzału chronologicznego Boston to wciąż Boston; prosty, przebojowy produkt wypełniony świetnymi i zagranymi z polotem numerami.
Utworem otwierającym jest „Amanda” – jakby nie patrzeć kolejny hicior z fajną melodią, ciekawie budowany, zwieńczony podniosłym i chwytliwym refrenem. Konkretniej wydaje się być w „We’re Ready”- gitara brzmi tu bowiem nieco mocniej, a wokal Delpa – bardziej szorstko. Złożona z trzech części instrumentalna miniaturka „The Lauch” zachwyca każdą sekundą może nie aż tak jak wgniatający w glebę „Foreplay” z debiutu, ale to wciąż absloutniem mistrzostwo. „Cool The Engines” troszkę jakby za bardzo zdaje się podpasowywać pod Lynyrd Skynyrd, ale wciąż jest dobrze.
Pościelówek też nie brakuje; są tutaj bowiem „My Destination” – lekko przelukrowana, ale w sumie miła balladka, z ciepło brzmiącym refrenem oraz bardziej podniosły „To Be A Man”.
„I Think I Like It” troszkę zaniża średnią, ale „Can'tcha Say (You Believe in Me)/Still in Love” (na dobrą sprawę ostatni znaczący hit Boston) już ponowie naprowdza nas na właściwe tory. W wieńczącym całość „Hollyann” też nie jest źle; konkretne gitarowe granie, ciekawa dramaturgia w głosie Delpa... narzekać nie ma na co.
Pomimo faktu, że wciąż uważam rock progresywny za coś co jest najbliższe mojej duszy, to jednak prostym i przebojowym graniem (zwłaszcza na starość) nie gardzę. Zwłaszcza, jeśli mamy do czynienia z takimi zaprawionymi i sprawnymi wyjadaczami jak Boston. Nie oszukujmy się, ale świetnie brzmiące chwytliwe płyty Scholz potrafi nagrywać. „Third Stage” nie odbiega specialnie poziomem od debiutu, lecz od „Don’t Look Back” i ostatnich rzeczy jest na pewno lepsze. Numery są miłe, zbędnych dłużyzn nie ma, chybionych numerów również.
Warto.