Hardrockowa Stara Gwardia wydawać by się mogło, że ledwo zipie. Cóż, większość wyjadaczy to już nie dwudziestojednolatkowie, lecz poddziadziałe staruchy. Wiek , wena twórcza nie te, kondycha również. Jednak od jakiegoś czasu takie Uriah Heep potrafi pokazać, że stary, nie znaczy zsflaczały. A gdzie w tym gronie plasuje się Graham Bonnet? Myślę, że gdzieś po środku.
Myślę, że sam Bonnet zdaje sobie sprawę, że obecnie jego kariera nie znajduje się w takim miejscu w jakim by sobie życzył. Niby pewne sukcesy odnosił, jest zaliczany wciąż do grona topowych anglosaskich krzykaczy sprzed kilku dekad, wielu wciąż o nim pamięta, ale jednak nie wszystko poszło tak miało być.
Był sukces w duecie The Marbles pod koniec lat 60-tych, bujanie się tu i ówdzie w latach 70-tych zwieńczone sukcesem solowym w Australii i angażem w zreformowanym na nowe czasy Rainbow. Potem średnio udana próba podbicia Brytanii solo i współpraca z Michael Schenker Group z której wyleciał po koncercie w Sheffield za, według jednych źródeł, nabijanie się na scenie z gitarzysty, a według innych, za zbyt wystawne chwalenie się swoim przyrodzeniem podczas występu. Prawda zapewnie nie tyle leży pośrodku co oba zdarzenia miały miejsce jednocześnie. Niemniej fakt pozostaje faktem, że skłonność do nadużywania napojów wyskokowych miała wpływ na taki, a nie inny finał kooperacji z młodszym z braci Schenkerów.
Dalej była supergrupa Alcatrazz, która coś tam nawet zawojowała w Stanach i Japonii, a potem znów miotanie się troszkę jakby bez wyraźnego celu; było niby Blackthorne, Impellitteri, coś tam znów solo, ale bez zagrzania miejsca na stałe. I to zapewne jest genezą braku zasłużonego miejsca w panteonie. Odbijanie się od ściany od ściany nie służyło za dobrze Bonnetowi, którego fani zapewne w pewnym momencie zaczęli chyba tracić rachubę w jakiej kapeli ich pupil obecnie pogrywa. Zresztą w obecznych czasach nic się specjalnie zresztą nie zmieniło; gra solo, ale też z Graham Bonnet Band. Konia z rzędem temu, kto za nim nadąży.
Jednak takie coś jak „My Kingdom Come” się ukazało. Niby nie ma się czym jarać; ba, raptem dwa utwory. Czy będzie więcej? Ciężko powiedzieć. Ważne, że są.
Prochu nikt tutaj nie miał zamiaru wymyślić. Jest niezbyt wyszukane hardrockowe granie, w starym stylu, lecz z nowocześniejszym brzmieniem.
Kawałek tytułowy (napisanym z Russem Ballardem, tym samym co skrobnął „Since You Been Gone”, które znalazło się na „Down To Earth” Rainbow) to i miły fortepianowy wstęp i nieco podniosłe przejście w mocniejszy fragment prowadzony przez niezwykle ciężko brzmiącą gitarę. Śpiew Bonneta brzmi jednak inaczej, ta charakterystyczna chrypka nieco zanika przez co jego wokal brzmi nieco... pospolicie. Jednak, co by nie mówić, koleś ma wciąż moc w gardziołku co – w chociażby refrenie – dobitnie słychać.
„The Mirros Lies” nie jest wcale gorszy. By nie rzecz, że przyjemnie mroczniejszy, głównie w linii melodycznej. Rytm jest dość konretny, gitarowe solo też nieczgo sobie. Przyczepić się nie ma do czego.
Szału nie ma, ale przynajmnie przyzwoity poziom, a utwory nie kuleją i nie rażą bezradnością twórczą jak chociażby w przypadku ostatniego produktu Michael Schenker’s Temple Of Rock*. Wprawdzie oczywiste jest to, że ciężko ocenić obecną formę i kondycję projektu na podstawie zaledwie dziesięciu minut muzyki, ale przynajmmniej jest miło, przyjemnie, z konkretnym wykopem.
A to cieszy...
*Nota bene panowie ostatnio się pojednali podczas japońskiej części trasy nowej grupy Schenkera, kiedy to Bonnet pojawił się gościnnie na scenie i zaśpiewał kilka kawałków z Temple Of Rock.