Wcielenie Głębokiej Purpury z Bolinem, Hughesem i Coverdale’m jest przez większość fanów traktowany – delikatnie powiedziawszy – niespecjalnie życzliwie. Czy mniej, lub bardziej sprawiedliwie to już kwestia sporna i indywidaulnego odbioru. Osobiście nic nie mam ani do rzeczonych jegomości, ani do „Come Taste The Band”, które razem spłodzili. Co więcej, uważam ten krążek za co najmniej dobry.
Przełomowe i wiekopomne dzieło to nie było, ale biorąc pod uwagę fakt, że Hughes chlał jak zajechany koń po westernie, Bolin ćpał kilogramami, a Paice i Lord byli tak wypaleni, że wszystko na dobrą sprawę im wisiało co w zespole się dzieje (stąd zapewne dość łatwo nowy zaciąg przeforsował nieco funkujący kierunek poczynań kapeli) to na album lepszy niż „Come Taste The Band” stać ich nie było. Zresztą chyba wszyscy zdawali sobie sprawę, że rodział pt. ‘’Deep Purple’’ zmierza do końca. Kwestia tylko w jakim stylu dopisana zostanie jego ostatnia strona.
Jak już wspomniałem, „Come Taste The Band” szmirą nie jest. Uważam, że zawiera on całą masę w większości przyzwoitych, a w kilku przypadkach dobrych, numerów. Koncertowy „Last Concert In Japan” też się fajnie słucha. Zasadniczym plusem tej koncertówki jest fakt wyzbycia się zbędnych rozimprowizowanych dłużyzn, z których zespół „słynął”. Może w tym momencie się narażam, ale już wolę coś takiego od przekombinowanych „Made In Japan”, „Made In Europe”, o koszmarku pt. „Scandinavaian Nights” nie wspominając. Jest prosto, konkretnie, bez niepotrzebnych dźwięków.
Film „Rises Over Japan” to krótki i dość okrojony obraz w porównaniu do płyty „Last Concert In Japan”, a zwłaszcza jej rozszerzonej wersji w postaci „This Time Around: Live In Tokyo”. Niewiele ponad dwa kwadranse i raptem pięć utworów. Dużo i mało. Dla mnie wystarczy.
Pierwsze co rzuca się w oczy to fakt, że pomimo problemów, które targały wówczas zespołem, na scenie profeska pełną gębą. Nawet gdzie niegdzie Hughes, Bolin i Coverdale nawet fajnie się bawią. Szczególnie ten ostatni się wyróżnia; w takich „Highway Star”, czy „Smoke On The Water” świetnie się odnajduje, poza tym widać, że nabiera scenicznej wprawy i obcykania, które wkrótce zaprocentuje mu w Whitesnake. Pozostali dwaj w kilku miejscach wprawdzie się nie zabłysnęli ("popisy" wokalne Hughesa w "Burn" wynagają niezłego samozaparcia i kilkunastu odsłuchań by do nich przywyknąć, a Bolin nie zawsze się wysila na coś więcej niż dość nijakie granie), ale dla mnie niezbyt rzutuje to na ocenę całości.
Poza tym widać, że Japońcy mieli niezłego fioła na punckie Purpli; Budokan (gdzie rzecz filmowano) pełen, a podczas „Highway Star” ochroniarze muszą siłą powstrzymywać fanów próbujących wtargnąć na scenę*, a całość wydaje się być zaprzeczeniem tego o czym niegdyś Roger Glover mówił o japońskiej publiczności („siedzieli cicho przez cały utwór, wybuchali dopiero po wybrzmieniu ostatniego dźwięku”).
Podsumowując: koncert jest świetny i jest zaledwie przedsmakiem do wspomnianego „This Time Around: Live In Tokyo”. Deep Purple Mark IV nie jest taki straszny jakim go malują. Polecam.
*stąd uważam opowieści Angusa Younga o tym jak nieznani wówczas AC/DC jakoby zmietli Deep Purple ze sceny czyt. publika wygwizdała Coverdale’a i spółkę, bo woleli posłuchać jakiś nieznanych grajków z Antypodów za niezłą bujdę, którą można śmiało włożyć gdzieś między „Baśnie Tysiąca i Jednej Nocy”, a publikacje ekipy Terlikowskiego na Frondelku.