Pamiętam jak niespełna rok temu Steve Howe powiedział w jednym z wywiadów, że prawdopodobnie nie będzie już nowej płyty Yes, gdyż fani chcą słyszeć tylko stare kawałki i na nowe nie ma zapotrzebowania. Jednakże zeszłoroczne wyniki, jakie osiagnęły nowe krążki Black Sabbath i Davida Bowiego zdają się obalać tę tezę. Prawda jest taka, panie Howe: nagracie dobrą płytę, to nabywcy się znajdą. Wy na to jednak nie macie co liczyć, jeśli serwujecie nam drugiego pod rząd gniota.
Nie chodzi już o fakt, że brakuje Andersona i Wakemana. Nie ukrywam, że do okoliczności brzydkiego pozbycia się byłego frontmana podszedłem dość emocjonalnie. Zresztą nie da się inaczej zareagować, gdy Boguś prawie się przekręca, a jego tzw. koledzy wbijają mu sztychta w plery. Co było to było, już się pogodziłem z faktem, że Andersona w Yes nie ma. Co więcej, nie chciałbym, aby kiedykowiek wrócił; zasługuje on na lepsze traktowanie, aniżeli to, jakie mu zafundowali panowie Sqiure, Howe i White. Zresztą wiążę większe nadzieje z planowanym wspólnym projektem Andersona, Jean-Luc’a Ponty’ego i Jordana Rudessa, aniżeli z ewentualnym come back'iem Jona do Yes.
Żeby było śmieszniej (zdawać by się mogło, że ironiczniej), Benoit David podzielił los poprzednika; zachorował i Squire sprzedał mu kopa w nery wyrzucając z kapeli. Na jego miejsce zatrudniono Jona Davisona z Glass Hammer. Czy to był lepszy wybór? Dla mnie taki sam. Kolejny koleś stylizujący się na Andersona pod każdym względem, będący na dobrą sprawę niczym więcej, jak lepszą lub gorszą kserokopią niezastąpionego wokalisty Yes...
Zacznijmy jednak od początku.
„Believe Again” (tytuł skierowany do fanów Andersona?) to kawałek, który sprawia wrażenie, iż panowie starali się wkrzesić weń wszystkie dostępne moce twórcze. Jest niby osiem minut, nie powiedziałbym, aby była to jakaś rozbudowana forma, ale pewne ambicje kompozycja zdaje się zdradzać. Jednakże efekt jest dość mierny; nędzny klawiszowy podkład, bezpłciowy śpiew Davisona, całość generalnie prowadzona kompletnie bez wyrazu. Wprawdzie w okolicach czwartej minuty Howe popisuje się fajną zagrywką giatrową, a Downes stara się imitować Wakemana (jednak technika nie ta, panie kolego...), ale to w sumie troszkę za mało, aby przykuć uwagę na dłużej niż chwilę.
Dalej nie jest wcale lepiej. „The Game” to w sumie tylko pioseneczka. Dość mdła, zupełnie nijaka, z dość trywialną linią wokalną w refrenie i równie dziwnymi chórkami. W „Step Beyond” jest jeszcze gorzej; koszmarna klawiszowa zagrywka we wstępie – niby to fanfarowa, niby taneczna – drażni od pierwszych sekund (jeden z moich znajomych nazwałby to coś hiciorem z tancbudy w Międzyzdrojach). Śpiew również prowadzony jest niewiele szczęśliwiej, by nie rzec, że równie dziwacznie. Jeśli miał to być żart muzyczny, to do knopflerowych „Les Boys”, „Industrial Desease” czy „Walk Of Life” troszkę mu daleko.
Tak dla przeciwwagi coś ciekawszego otrzymujemy za to w „To Ascend”. W tym przypadku prostota wyszła kompozycji na dobre; no bo i partia gitary akustyczna jest fajna, i balladujące harmonie wokalne Davisona i Squire’a są przyjemne dla ucha, a utwór w ogólnym rozrachunku nie rozkłada na łopatki swoją beznadziejnością jak poprzednie kompozycje. Chyba wyszło najlepiej dlatego, gdyż zrobiło się niezwykle... andersonowo.
Potem niestety zostajemy sprowadzeni na ziemię po chwilowych uniesieniach. „In A World Of Our Own” znów robi się niemrawo. Może nie źle, nie tragicznie, ale utwór nie zostawia najmniejszego śladu w pamięci. Nie ma tutaj ani ciekawego motywu, ani fajnych instrumentalnych partii... czegokolwiek, co by pociągnęło kompozycję.
„Light Of The Ages” to nieco podniosły, ciekawy wstęp z wreszcie konkretnie brzmiącymi, typowo yesowymi zagrywkami. Niestety wraz z wejściem śpiewu Davisona napięcie diametralnie spada i znów robi się jak przez poprzednie kilkanaście minut, czyli przeciętnie.
„It Was All We Knew” to obok “Step Beyond” drugi kiks na płycie. Partia Howe’a prowadząca utwór jest równie kulejąca i przyprawiająca o ból uszu, jak popisy Downesa w trzecim utworze w zestawie. Do tego Davison i Squire prowadzą swoje śpiewy pod rzeczoną gitarową zagrywkę, zdając się jeszcze bardziej uwydatniać groteskowość piosenki.
Na koniec mamy jeszcze ponad 9-minutowy „Subway Walls”. Czy coś on wnosi pozytywnego do całości obrazu „Heaven & Earth”? Raczej niewiele. Po raz pierwszy słychać wyraźniej Downesa (przynajmniej we wstępie), gdyż póki co jego wkład w płytę wydaje się zerowy, zdając się udowadniać, że klawiszowcem jest gorszym nie tylko od Moraza, ale również od Kaye’a. Niemniej kawałek ma kilka miłych momentów; troszkę połamanych faktur w okolicach piątej minuty, fajne solówki Howe’a i właśnie Downesa... W sumie taki mały plusik na zakończenie.
Jednak „Heaven & Earth” w całościowym rozrachunku wypada słabo. Najzwyczajnie w świecie zabrakło dobrych, konkretnych pomysłów. Yes ponownie zdali się na dostarczyciela materiału z zewnątrz (gdyż za takiego mimo wszystko wciąż należy uważać Davisona), który raczej zawiódł na całej linii. O dziwo jedyną osobą, która ratuje płytę jest Howe, dwojący się i trojący, aby nadrobić kilka rzęsistymi solówkami niedoróby kompozycyjne swoje i kolegów.
Do całości niby swoje trzy grosze dodał czuwający nad całością Roy Thomas Baker – producent, który krótko współpracował z zespołem w 1979 roku, biedząc się nad niedoszłym następcą „Tormato”. Otóż rzeczony jegomość stwierdził, że „Heaven & Earth” to takie The Best of Yes. Słysząc te słowa na usta cisną się dwa pytania. Pierwsze: czy pan Baker słyszał jakąkolwiek płytę klasycznego Yes, oraz drugie (bliższe rzeczywistości): co takiego brał, że tak trzepie w baniak i wykrzywia rzeczywistość. No bo jeśli to jakiś antydeprech dostępny bez recepty, to chętnie też sobie bym czasem do herbatki coś takiego dolał.
„Heaven & Earth” brakuje i pomysłów, i jakości, a przede wszystkim ciekawego wykonania. Rzemiosło rzemiosłem i od strony technicznej to wciąż muzycy wysokiej klasy, ale jakikolwiek – nawet ten najbardziej wyrafinowany - retusz nie ukryje braków i niedostatków całości.
Kiedyś mówiło się o Uriah Heep, że to zespół, który gra dla idei, dla samego grania. Jednak o ile ekipa Micka Boxa ostatnimi czasy potafiła zaskoczyć kilkoma dobrymi albumami, to z przykrością muszę stwierdzić, że tę niechlubną pałeczkę przejmuje od nich właśnie Yes...