„Oceany Cichych Włkań i Potężnych Ech”, czyli Eloy für dummies – odcinek 1
Jakiś czas temu na redakcyjnym meetingu zaproponowałem, że zajmę się dogłębniej dyskografią Eloy. Było przy tym trochę dyskusji. Nie doszło wprawdzie do rękoczynów niczym z westernowego baru, ale było gorąco. Towarzysz Kapała zarzucił mi nawet, że mam powiązania z NSA i używając systemów Echelon i Prism (podobno moje nazwisko pojawia się w rewelacjach Snowdena) wkradłem się w dane na jego kompie i podebrałem mu temat, gdyż sam planował się tą zacną kapelą zająć. Natomiast ja broniłem się przed atakami zaciekle... W końcu tajemnica national security do czegoś zobowiązuje...
Niemniej mając wciąż w pamięci wysiłek jaki mnie kosztował cykl Kosmicznej Sagi o Hawkwind (23 płyty studyjne, 5 koncertowych i 8 alumni = 36 pozycji in total) miałem większe niż duże opory przed pchaniem się w podobne zobowiązanie. Jednak na szczęście dyskografia ekipy Franka Bornemanna i kolegów nie jest na tyle rozległa i można uporać się z nią bez uszczerbku na zdrowiu i zawartości stanu konta bankowego.
Jak to się stało, że Eloy pojawił się w moim życiu? Pewnego pięknego dnia mniej więcej w połowie lat 90-tych mój ojciec dumnie wszedł do domu wracając właśnie z wizyty w zaprzyjaźnionej hurtownii płyt kompaktowych (warto napomknąć, iż odtwarzacz CD nie był wówczas tak powszechnym urządzeniem w polskich domostwach jak obecnie) i przekazując mi w prezencie „Chronicles I” powiedział, że według rzeczonego znajomego-właściciela „jeśli twój młody lubi Pink Floyd to Eloy też polubi”. Z tą zbieżnością kapel Bornemanna i Watersa to nieco przesadził to jednak cel osiągnął. Pierwsze trzy minuty „Poseidon’s Creation” zawładnęło moim nastoletnim umysłem na tyle, że Eloy wkrótce zajął miejsce w ścisłej czołówce moich kapel wszechczasów, a odkrywanie kolejnych płyt było jedną z najbardziej niezwykłych muzycznych przygód jakie przydarzyły się w moim życiu.
Frank Bornemann założył szkolną kapelę w rodzinnym Hanowerze. Pogrywał w niej przez dobre kilka lat, a przez jej skład przewinęło się więcej – mniej lub bardziej profesjonalnych - grajków, niż partii politycznych przez życiorys Jacka Kurskiego. The Beatles, Cream i The Moody Blues to główne kapele, które na warsztat brali chłopacy. Kilka lat amatorskiego pobrzdąkiwania zaczęło ostatecznie dawać jakiś rezultat. Skład się ustabilizował, a grupa wygrała jakiś konkurs młodych talentów, którego nagrodą główną był niskobudżetowy kontrakt z niderlandzkim Phillipsem. Było to rok 1971 i album „Eloy” trafia na rynek.
Słuchając debiutu zespołu trudno sobie wyobrazić, że to ta sama kapela, która w latach swojej świetności uraczać nas będzie niezwykle wysublimowaną i bogatą muzyką. Mamy tutaj sporo rozpędzonego psychodelicznego rocka z kilkoma hard-rockowymi i (rzadziej) progresywnymi inklinacjami. Często jest również nieco piosenkowo jak chociażby w otwierającym „Today”. Bardzo „śpiewna” linia melodyczna do tego sporo gitarowych wariacji z pogranicza Cream i Bakerloo. Całą masę fajnych zakręconych przejść ma „Something Yellow”. Nawet zaledwie czterominutowy na płycie „Song Of A Paranoid Soldier” ma sporo (jak na krótką formą) zmian rytmów, a echa Uriah Heep (partia Hammondów nieodparcie koajrzyć się może z „Gypsy”) słychać w „Dillus Roady”.
Jest to zdecydowanie najbardziej gitarowa płyta zespołu. O kosmicznych tudzież symfonicznych klawiszowych odjazdach możecie zapomnieć. "Parapety" pojawiają się w pierwszoplanowej roli na dobrą sprawę jedynie w nieco pompatycznym „Isle Of Sun”. Jest zamiast tego niesawowita głośna, efektowna typowo rockowa muzyka odegrana z fantazją i - przede wszystkim - z niezłym kopem. Nie jest to jeszcze ten Eloy, który kochamy, ale (jak się okaże w kolejnych odcinkach) wszystko przyjdzie z czasem, a tranzycja z psychodelicznego gitarowego grania w typowo symfoniczny kolektyw będzie miała bardzo płynny i wyważony przebieg, będący efektem naturalnej ewolucji zespołu.