No i sobie Dawidek wymyślił. „A co tam, zagram se na nowo kawałki Purpli”. Jak postanowił, tak uczynił. Przesłanki jakimi się kierował (czyt. brak pomysłu na nową płytę, czy rzeczywista potrzeba zmierzenia się z kawałkami DP jego kadencji) są w tym momencie już bez znaczenia. Krążek się ukazał, mleko rozlałao, a czasu nie cofnie.
Już przy okazji płyty Asii Johna Payne’a mówiłem, że na album z coverami trzeba mieć po prostu pomysł. Opcje masz dwie: albo eksperymentujesz i bawisz się utworami prezentując je we własnych wersjach, lub idziesz na łatwiznę, odwalasz fuszerę i odgrywasz materiał nuta w nutę. Dla mnie osobiście niedoścignionym wzorem dla pierwszej z opcji było to co z karmazynowymi klasykami zrobił ś.p. Ian Wallace na dwóch płytach The Crimson Jazz Trio. Pozmieniał kompozycje oraz ich charakter kompletnie, zachowując jedynie pierwiastki śladowe oryginałów, pozostawiając przez to sobie niezwykle dużą przestrzeń na własną interpretację.
Jak to natomiast wyglądało w przypadku nowej płyty Whitesnake? Zapowiadało się nawet całkiem całkiem. Niby było wzniosłe stękanie Coverdale’a o szkole, wdzięczności, „uniwersytecie Deep Purple” i innych tego typu frazesach. Jednkaże na pustych słowach się skończyło, czego najdobitniejszym dowodem było ich odzwierciedlenie w mizernej zawartości „The Purple Album”.
Coverdale i jego trupa specjalnie się nie wysilili. Większość wersji odegranych tutaj utworów brzmi dość wtórnie. Niby ideałów się nie zmienia, ale odrobina własnej inwencji by się przydała. Jedyna różnica tutaj jednak polega na tym, iż niektóre kompozycje odegrane zostały nawet mocniej niż oryginały. Owszem, w przypadku „Burn” troszkę więcej hałasu nawet się sprawdziło, ale w takim „Love Child” już niekoniecznie. Partia gitarowa w „You Fool No One” też brzmi niezwykle topornie. „Stormbringer” również został zajechany, przez co starcił swojego mrocznego pazura. „Mistreated” A.D. 2015 jakoś też mnie nie przekonuje.
Jak już wspomniałem, poza tym lwią część zawartości „The Purple Album” to utwory odegrane w niemal bliźniaczo podobnych aranżacjach, w których jedyne co słychać to różnicę 40 lat w brzmieniu. Nie powiem, „Lady Double Dealer”, „You Keep On Moving”, czy „The Gypsy” wciąż się fajnie słucha, jednakże bez specjalnych uniesień.
Wyjątków jest jak na lekarstwo. „Soldier Of Fortune” brzmi niezwykle ciepło w czysto akustycznej aranżacji. Majstersztykiem natomiast jest nowa wersja „Sail Away”, delikatna, również całkowicie akustyczna z fajnym tempem i - całkiem odmiennym niż oryginał - klimatem. Bez cienia wątpliwości jest to najjaśniejszy fragment wydawnictwa. Również ciekawy wstęp ma „Might Just Take Your Life”, jednak tutaj atrakcje się kończą po kilku sekundach. Natomiast jedynym plusem „Holy Man” jest to, że nie ma tutaj tego koszmarnego śpiewu Hughesa z wersji ze „Stormbringera”.
Nie chcę być malkontentem, nie żebym się czepiał. Płyty mimo wszystko przyjemnie się słucha. Jednakże takie wiernooddańcze odgrywanie oryginałów mija się z celem. Może i Covedale zamiary miał szczere. Jakoś nie wierzę, aby kierował się łatwizną i skokiem na kasę (choć planowana wspólna trasa z Def Leppard obejmie największe hale w Zjednoczonym Królestwie, tak więc może jest coś na rzeczy), ale konceptu trzoszkę chyba zabrakło. Co więcej - z tego zauważyłem - Coverdale obraża się na wszystkich dookoła, którzy śmią krytykowąc jego najnowsze „dzieło”; coś troszkę jak Kukiz, któremu zada się troszkę bardziej niewygodne pytanie dotyczące czegokolwiek innego niż jowów.
Reasumując: płytka to miła i przyjemna, lecz troszkę bez ambicji i pomysłu. Dlatego będzie bez gwiazdek, gdyż dopiero całkowicie nowy, autorski materiał pokaże czy Whitesnake wciąż plasuje się w okolicach pole position starej hardrockowej gwardii.
W końcu dorobek Węża zobowiązuje; są przecież czymś więcej niż tylko tribute band’em.