Trzy lata temu, trzy bardzo zasłużone kapele hard-rockowe po długiej przerwie wydały swoje płyty i były to płyty zaskakująco dobre, a nawet bardzo dobre – czyli Uriah Heep - „Wake The Sleeper”, Whitesnake – „Good to Be Bad” i Nazareth – „The Newz”. Teraz, po trzech latach, w mniej więcej tym samym czasie cała trójka tych hard-rockowych weteranów wydała swoje następne krążki, jakby zachęcona powodzeniem poprzednich. Wtedy mistrzem polowania okazało się Uriah Heep i znakomite „Wake The Sleeper”, chociaż przyznać trzeba, że pozostałe dwie płyty wcale wiele nie odstawały. Teraz też wszystkim udało się nagrać sporo zacnej muzyki, ale tym razem Uriah Heep poszło najsłabiej.
Na początku nie bardzo wiedziałem, co sądzić o „Forevermore”. Że jest to dobra płyta, to wiedziałem od razu, ale czy mi się podoba? Na jakiś czas wylądowała na półce, żeby się trochę „uleżeć”. Przy okazji nowych krążków Nazareth i Uriah Heep wróciłem do niej i już po kolejnych odsłuchach stwierdziłem, że już na pewno mi się podoba. Ale żeby hard-rock musiał mi się „odleżeć”? Starzeję się czy co? Może dlatego, że podświadomie pewnie spodziewałem się kontynuacji „Good to Be Bad” – no bo jak inaczej, komercyjnie wypaliło, artystycznie też bardzo zacne. Tymczasem jeżeli „Forevermore” jest czegoś kontynuacją, to raczej „Ready An’Willing”, czyli wracamy do czasów zanim Whitesnake zaczęli się pudel-metalem parać, a grali hard-rocka o bluesowym odcieniu.
Na co warto zwrócić uwagę – przede wszystkim na tytułowy, po raz kolejny wykorzystano patent – cicho, głośno plus smyki. Takie coś w charakterze wisienki na torcie, na płytach tego rodzaju zawsze się sprawdzało – ciekawa, nieco patetyczna ballada, ozdobiona sekcją smyczkową. Za to na początek mamy młodszego brata „Lovehuntera” – „Steal Your Heart Away”. To żaden autoplagiat, po prostu numer przyrządzono według tej samej receptury co tamten – chwytliwy refren, zadziorny riff , napędzająca to wszystko funkująca sekcja rytmiczna i jeszcze do tego harmonijka. Ze trzydzieści lat temu coś takiego miałoby spore szanse pohulać po listach przebojów. Więcej tak przebojowych numerów na „Forevermore” chyba już nie znajdziemy, jednak to nie znaczy jednak że nie ma lepszych. Jednym z pierwszych utworów, które utkwiły mi w pamięci był „Whipping Boy Blues”. Wbrew tytułowi blues to nie jest, ale za to jeden z lepszych „wygrzewów” na płycie. „All out of Luck”, „Love & Treat Me Right”, „Dogs In The Street”, też uczciwe rockery z dobrymi riffami, zagrane z odpowiednią mocą, z dobrymi riffami, z dobrymi melodiami, a na pochód basu w czasie sola gitarowego, trzeciej minucie „Tell Me How” też warto zwrócić uwagę. Co ważne, albo nawet bardzo ważne – Coverdale śpiewa dużo lepiej niż na „Good to Be Bad”. Wtedy głos mu trochę skrzypiał, co najbardziej było słychać w balladach. Na szczęście obecnie po tamtych problemach śladu nie zostało.
Żeby ta recenzja nie była za bardzo laurką, to trzeba powiedzieć, że „Forevermore” trochę do ideału brakuje. Jest trochę za długa – 3-4 utwory mogłyby z niej wylecieć, bez straty dla wyrazu artystycznego, min. trzy z czterech ballad – „Easier Said Than Done”, „One of These Days” i „Fare Thee Well”. Te z „Good to Be Bad” były dużo lepsze. „I Need You” też jest takie nieco niewyraźne, jakby Coverdale z kolegami chcieli na siłę rockowego przeboja zmontować – forma właśnie taka radio-friendly, ale z treścią gorzej. W zasadzie nie są to utwory złe, tylko od reszty odstają, bo pozostałe dziewiątka strasznie poziom wyśrubowała - „Forevermore” w najlepszych momentach dorównuje „Ready An’Willing”, a nawet „Coverdale/Page”. Aha, radzę nie zwracać wielkiej uwagi na teksty. Kolega Magister Tarkus o takich pisał kiedyś – „O kobiecie, dla kobiety i przez kobietę”.
Kolejna bardzo udana płyta Whitesnake, jak na razie jeden z lepszych krążków tego roku.