Chciałbym, żeby Państwo wiedzieli, że moi redakcyjni koledzy to banda wrednych łobuzów. Kiedy usłyszeli, że w kilku prostych, żołnierskich słowach oceniłem płytę pewnego polskiego zespołu, natychmiast zaczęli mnie namawiać, abym powiesił moje przemyślenia na ten temat u nas na Artrocku w charakterze recenzji. Krew poczuli, obwiesie. Trzeba było widzieć ten błysk w oczach, kiedy usłyszeli, co ja sądzę o… mniejsza z tym. Nie dałem się sprowokować i nie wziąłem inkryminowanego krążka pod obcasy. Ale nie ze względu na miłosierdzie, tylko z przyczyn taktycznych. Obudzili jednak we mnie żądzę mordu i zacząłem szukać innej ofiary…
Dobra, teraz już na poważnie. Wcale nie jestem aż tak żądny krwi, jak mogłoby się wydawać i nie sprawia mi specjalnej przyjemności (przynajmniej ostatnio) glanowanie tworów muzykopodobnych. Zwykle jeżeli już, to w charakterze votum separatum, albo kiedy już Naczelny zagoni mnie do pisania na zadany temat.
Kilka miesięcy temu ukazała się nowa, pierwsza autorska płyta zespołu Kruk. Zebrała bardzo ciepłe recenzje, kilku moich znajomych też o niej wypowiadało się przychylnie. W każdym razie panowały opinie, że Kruk to nasza polska, hard-rockowa nadzieja. Jakoś przez dłuższy czas nie udawało mi się trafić na tą muzykę, a poza tym chyba nawet specjalnie jej nie szukałem, podświadomie czując, że słowa „nowy”, „polski”, „hard-rock” i „dobry” występujące w jednym zdaniu mogą się znaleźć jedynie w opowiadaniu science – fiction.
Ale zanim zajmę się konkretnie „It Will Not Come Back”, krótki wykład o hard-rocku – czym był, czym powinien być. Podobny jaki popełniłem przy okazji ostatniego Blackfielda na temat pop-rocka. Niby stylistyka zupełnie inna, założenia programowe całkiem inne, ale summa summarum chodzi o to samo – ma to być atrakcyjne dla słuchaczy. Jeśli cofniemy się o jakieś 35-40 lat, to zobaczymy, że w tamtych czasach hard-rock był muzyką stricte użytkową – płyty w milionowych nakładach, koncerty po wielkich halach, radio grające takie numery, piszczące fanki – czyli żyć, nie umierać. Ówczesne gwiazdy gatunku umiały w zakresie takiej stylistyki tworzyć rzeczy atrakcyjne dla bardzo licznej grupy słuchaczy. Bardzo wielu świetnie udawało łączyć się ambicje artystyczne z naprawdę dużym potencjałem komercyjnym – tworzyli rockowe przeboje, które z czasem stawały się rockowymi klasykami. Kiedy pierwszy raz w życiu słuchałem „Look at Yourself”, „Perfect Strangers”, „Death Walks Behind You”, czy wielu innych nie tak utytułowanych, ale bardzo zacnych krążków, oprócz ogólnego dobrego wrażenia od razu zostawało w pamięci jeszcze po 3-4 utwory. Jak wspomniałem hard-rock to muzyka użytkowa i NIE MA PRAWA zmuszać słuchacza do wielogodzinnego wysiłku umysłowego pod tytułem – czy mi się to podoba, czy nie. Nie ma mowy, żeby siedzieć nad czymś takim kilka godzin, wgryzając się w temat. To nie ta muzyka. To ma być jak strzał w mordę – od razu. Góra na dwa razy. Cokolwiek – riff, melodia, solówka, refren, wydzier wokalisty, jakiś wyjątkowo szybko wpadający w ucho numer. Brak takiego ewidentnego rockowego hiciora jest niekorzystne jeszcze z kilku powodów – radio nie ma czego puszczać, a poza tym publiczności przydaje się numer, z którym może się identyfikować. Kiedy myślimy Uriah Heep, Deep Purple, Rainbow, UFO, Bad Company od razu przychodzi nam do głowy kilka tytułów, które najbardziej się z nimi kojarzą - „Look at Yourself”, „Burn”, „Smoke on The Water”, „Long Live Rock’n’Roll”, „Doctor, Doctor”, czy "Ready for Love”. Nawet stare repy z czterdziestoletnim stażem jak Whitesnake, Uriah Heep, czy Nazareth na swoich ostatnich płytach potrafiły błysnąć kilkoma znakomitymi numerami jak „Nail In The Head”, czy „When Jesus Comes to Town Again”. A przecież to wykonawcy u schyłku kariery i wydaje się, że wszystko co najważniejsze już nagrali. Jeśli ktoś będzie traktował hard-rocka jako tzw. sztukę wyższą, dla wybranych, to zgon murowany – wyjdzie kicha, nie ma innego wyjścia, bo ideologia hard-rocka jest zaprzeczeniem sztuki wyższej. W tym przypadku, jeżeli wychodzi z tego sztuka wyższa, to zwykle przy okazji. Dużo większe szanse powodzenia ma podejście na zasadzie – zróbmy kilka czadowych rockowych numerów, żeby towary pod sceną szalały. To akurat idealnie pasuje do filozofii życiowej klasyków gatunku sprzed czterdziestu lat („Fajnie było. Siedzieliśmy w jacuzzi i grzaliśmy kokę” – Ozzy Osbourne o nagrywaniu „Vol.4”). Nadmierna powaga i zadęcie zawsze tej muzyce szkodziły, hard-rock potrzebuje trochę luzu.
Zastanówmy jak się ma to wszystko, co napisałem powyżej do „It Will Not Come Back”. Nie ma się. Po pierwsze wydaje mi się, że Kruki nie do końca czują to co grają. A na pewno nie bluesa, bo gdyby czuli, to nie byłoby to wszystko jakieś takie sztywne, jak z akademii „ku czci”. Nie ma tu takiego typowo hard-rockowego pierdolnięcia, zadziora, czegoś takiego, co by potrafiło za jaja słuchacza złapać, brak tu takiej typowej rockowej energii, timingu – ciągu do przodu to nie ma żadnego (co jest winą sekcji – proponuję posłuchać jak grają panowie Hughes – Paice z Purpli Mark III, czy sekcja z Free, albo Bad Company), se tak chłopaki grają, tak bezjajecznie. Druga sprawa - sama muzyka również nie jest specjalnie przekonująca. Nie ma tu ani zbyt zapadających w pamięć melodii, ani porywających riffów ( żadnych nie ma). Nie można powiedzieć, że jest to złe, bo nawet nie licząc tych koszmarnych patataj-metalowych wstawek w „It Will Not Come Back”, cała płyta jest muzycznie dość przyzwoita – tak między przeciętną a niezłą. Tyle, że takich płyt początkujący zespół hard-rockowy nagrywać nie może. Musi zaproponować coś powyżej średniej – musi być coś, co się będzie pamiętało – albo dla radia, albo dla publiczności na koncertach. Nic tu takiego nie znajdziemy, może najwyżej „In Reverie”, ale głównie dlatego, że tam Doogie White daje głos. „Now When You Cry” też niby łatwo w ucho wpada, ale muzycznie banałem zionie na milę. Z drugiej strony jest ciekawy „Here on Earth”, w zasadzie jedyny oprócz „In Reverie” numer z pomysłem. A „In Reverie” pokazuje co by tej muzyce na pewno bardzo pomogło – mianowicie dobre wokale. Taki Doogie White, gdyby tylko on śpiewał na płycie, to podciągnął by całość lekko o jakieś półtorej gwiazdki, tak w okolicę siedmiu.
Niestety, o wokalach na tym krążku można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że są dobre. Co z tego, że wokalista ma całkiem konkretny głos, ale technicznie prezentuje poziom żaden. Śpiewa siłowo, bez feelingu, płasko, zdolności interpretacyjne raczej skromne. O ile na większych wysokościach wypada całkiem przyzwoicie, to kiedy trzeba trochę z wokalem pokombinować i nie da rady wziąć tego krzykiem, to wypada dużo gorzej. Poza tym on kompletnie nie umie śpiewać hard-rocka. Co udowodnił w balladzie „Forever”. Z drugiej strony „Cold Wall” zaśpiewane jest zupełnie dobrze. Oprócz tego w paru miejscach słychać, że zespół zasuwa jak mały samochodzik, a ten sobie coś nuci pod nosem. Nosz kurwa co to ma być???!! Tak nie wolno śpiewać hard-rocka! Za mniejsze przewiny niektóre profesje odbierają prawo wykonywania zawodu. U metali to może jeszcze dałby radę, bo tam jeszcze od biedy można śpiewać tylko tym, co mama – natura dała, a umiejętności techniczne aż tak ważne tam nie są. Tutaj nie da rady. Ten facet musi nauczyć się śpiewać, bo głosu trochę ma. Wiem, Klaus Meine, a to może się źle kojarzyć. Ale z tym się urodził, reklamacji nie ma. Trzeba radzić sobie z tym co się ma. Poza tym Meine to świetny wokalista, a Scorpionsi to nie tylko ten jarmarczny numer z gwizdaniem, ale też sporo bardzo dobrych płyt – szczególnie tych z lat 70-tych. Nie ma się czego wstydzić.
„It Will Not Come Back” nie spełnia kryteriów dobrej płyty hard-rockowej, nawet chyba koło takiej nie stało. To jest układ czarno-biały – albo jest to dobra płyta, albo zła – pośrednio nic nie ma. Takie coś, jak „It Will Not Come Back” może nagrywać zespół, który ma już za sobą z pół tuzina dużo, dużo, lepszych, bo taką fani mu wybaczą jako wahnięcie formy (ale takich wokali nie wybaczą). Debiutanci muszą się spiąć dużo bardziej.
Na razie zaczątki jakichś dobrych pomysłów są, ale to za mało, żeby startować do poważniejszej kariery, jeszcze te wokale – momentami amatorskie, to już całkiem dyskwalifikuje całość. Kruki daleko nie polecą jeśli nie znajdą sobie zdolnego kompozytora i nie wyślą wokalisty na lekcje śpiewu. Poza tym przydałoby się uzupełnić braki w wiedzy muzycznej – bo słychać, że takowe są, na przykład wyczuwam poważną wyrwę w okolicy brytyjskiego, białego bluesa z końca lat sześćdziesiątych. A nie da się ukryć, że mniej więcej tam się hard-rock zaczynał.
Znowu wyszło, że redaktor Kapała nie lubi polskich rock-manów. Ale to chyba bardziej polscy rock-mani nie lubią redaktora Kapały, bo nagrywają płyty, nad którymi musi się znęcać. A naprawdę już tego nie chce.
Minus dwie gwiazdki za wokale.