Co łączy piosenki „Mr. Blue Sky” ELO, „The Chain” Fleetwood Mac i „Ego, The Living Planet” Monster Magnet? Druga część „Strażników Galaktyki”. Utwory ELO i Fleetwood Mac znajdują się na ścieżce dźwiękowej, a Ego to tatuś głównego bohatera, uwaga spoiler, kawał skurwiela. Film jest przefajny, taki typowy rozrywkowy odmóżdżacz, ale w swojej kategorii nie do wyjęcia – dwie godziny świetnej zabawy.
Dlaczego nie napiszę o samej ścieżce dźwiękowej? Bo nie ma na niej „Ego, The Living Planet”, Skąd wziął się Ego na płycie Monster Magnet? Z komiksu, tak samo jak inna postać od Marvela – Negasonic Teenage Warhead – tą pannę spotykamy w filmie „Dead Pool” (świetny :) ). I właśnie film zdopingował mnie, żeby wreszcie zajął się „Dopes to Infinity”.
To jedna z ważniejszych i moim zdaniem, najlepsza płyta grupy. Ważna, bo przełomowa, dzięki niej wreszcie zostali szerzej zauważani – przynajmniej w Europie – wiosną 1995 roku miejscowe MTV na okrągło tłukło klipy promujące ten album, ze stosunkowo niezłym skutkiem. Przy okazji recenzji do „4 Way Diablo” już trochę wspomniałem o tym krążku, pisząc, że to jak wymieszać Hawkwind z Sabbsami, poczekać co z tego wyjdzie, serwować na zimno, ale i tak nieźle zagrzeje. Zdecydowanie „Dopes...” jest najbardziej psychodeliczną płytą zespołu, ale hard-rockowego ognia też na niej nie brakuje. Wydaje mi się, że w tym okresie Wyndorf i jego koledzy kawą i herbatą się nie napędzali, bo słychać, że jest niespecjalnie trzeźwa płyta. O ile na początku wszystko jest w miarę normalnie, to pod wszystko zaczyna odlatywać w bliżej nieokreślonym kierunku - „Vertigo” jest takim utworem, który sprawia wrażenie dźwiękowego zapisu odmiennych stanów świadomości. Wcześniejszemu „Theme from Masterburger” też wiele nie brakuje. To przejście od dynamicznego, ciężkiego rockowego grania do psychodelicznych odlotów jest stopniowe – z utworu na utwór płyta się jakby wycisza, utwory stają się coraz spokojniejsze, coraz mniej trzeźwe. Z track-listy wynika, że jest to około dziesięciu minut tej psychodelii – nie, jest prawie dwadzieścia. Na początku lat dziewięćdziesiątych modne były różne takie sztuczki z wyciszaniem, ukrytymi utworami i tym podobnym, w przypadku „Dopes...” też to zastosowano, wydłużając rzeczywisty czas do ponad godziny. Ale te „właściwe” dwie trzecie albumu są bardzo dobre. Tytułowy i „Nagsonic Teenage Warhead” były nawet sporymi przebojami w Europie i zdecydowanie taki potencjał miały. Reszta może mniej przebojowa, za to bardzo ciekawa, jak na przykład „Third Alternative”, też nieźle zakręcony, podobne „Ego, The Living Planet”, czy „Look to Your Orb...” - duch Hawkwind ma się na tej płycie bardzo dobrze. A w bardziej dynamicznych – duch Black Sabbath. Ale najczęściej to sobie rączkę podają i to na tej płycie jest najfajniejsze.
Nawet jak na początek lat dziewięćdziesiątych płyta bardzo ciekawa i oryginalna. Niby nic tak specjalnie odkrywczego, ale podobnych rzeczy to ja nie pamiętam. A jeśli były – to na pewno nie tak dobrze zrobione.
Kilka lat później następny album MM, „Powertrip”, na czele z singlem „Space Lord” („motherfucker”) już zawojował świat – jak najbardziej zasłużenie, bo była to bardzo dobra płyta. Jednak był to już „zwykły” hard-rock, nie była tak zakręcona, jak „Dopes...”, która była i bardzo dobra, i niezwykła.