- Jeśli facet około sześćdziesiątki twierdzi, że nie chciałby być młody, to ze współczesnym światem musi być coś mocno nie tak.
- Wierzysz mu? – Tośka łypnęła okiem znad pokaźnej wielkości świńskiego gryzaka.
- Tu nie chodzi, czy ja mu wierzę, czy nie. Chodzi o to, że te słowa padły. Pierwsza wyrwa w murze dominującego kultu młodości – odpowiedziałem
- Raczej trochę poskrobał ten mur łyżeczką.
- Ale kiedyś szansoniści śpiewali „Forever Young”, a teraz coś jakby innego. Ciekawe skąd to się bierze.
- No bo młodsze pokolenie ma ogólne bardziej przesrane niż starsi, przynajmniej ci under trzydzieści pięć. Zwróć uwagę, że od wielu, wielu lat ludziom żyło się coraz lepiej. Jakieś dwadzieścia lat temu to przystopowało. A ty miałbyś ochotę mieć teraz te dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat?
Westchnąłem, głośno wypuszczając powietrze.
- Zdajesz, Tośka, trudne pytania. Wiesz co, nie wiem. A na pewno odpowiedź nie jest taka jednoznaczna. Mieć takie zdrowie – tak, ale użerać się obecnie z czymś takim jak kredyty, praca, nauka – no nie miałbym ochoty. Z mojej perspektywy te wszystkie rzeczy były dużo łatwiejsze te dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat temu – mieszkania były tańsze, robienie specjalizacji nie przypominało logistycznie wyprawy w Himalaje, a na egzaminie sprawdzano wiedzę, a nie była to zabawa w upierdalanego. I muzyka była lepsza.
- A propos muzyki. Recenzja płyty hard rockowej zaczęta od filozoficznych dywagacji na temat przemijania. Nie czujesz tu pewnego dysonansu?
- No ale to Danny Bowes zaczął. Nikt mu nie kazał śpiewać takich rzeczy i narażać fanów na egzystencjonalne dylematy – broniłem się
- To może przejdźmy do merituma. Bo tak sobie popychamy jakieś pierduły, a sama muzyka stygnie. A nie powinna, bo jest dobra.
- Powiem więcej. Jest bardzo dobra. Zaskakująco dobra. Następnie pewne zaskoczenie stylistyczne, bo Thunder wcześniej nie grał aż tak ostro i ciężko, a do tego oni tam jeszcze wstawili dęciaki! Do tego damski chórki i całość zaczyna lekko skręcać w stronę soulu. Oprócz tego trochę bluesa, trochę stonesowate, ale wcześniej zawsze też tak było. To wszystko razem dosyć trudno nazwać ortodoksyjnym hard'n'heavy, jednak zażarło im to niesamowicie. Same dobre numery! Od razu za pierwszym razem słuchało mi się, tak, że hoho!
- Ale kilka numerów brzmi zaskakująco znajomo. Tylko że te podobieństwa na pewno są celowe i zespół celowo puszcza oko do co bardziej kumatych fanów. „Whole Lotta Love”, „Kashmir”, ale też takie niezbyt oczywiste rzeczy – „Nutbush City Limits”, albo „Children of The Revolution”.
- Tak jest, bo nie są to ewidentne cytaty – riff podobnie skonstruowany, podobna struktura utworu, rytmika. Trudno w tym wypadku zarzucać muzykom, że wieszają się na cudzej twórczości ze względu na brak swoich pomysłów. Jest wprost przeciwnie, na całą płytę raptem jeden dobry – „I’ll be The One”. Bo reszta bardzo dobra.
- To chyba najlepsza płyta hard’n’heavy jaka w tym roku słuchałam – Tośka wesoło zamerdała ogonem
- Ja taki kategoryczny to bym nie był… Aż tyle tego ostatnio nie słuchałem… - zastanowiłem się
- A ja tak i to sporo. Mam więcej czasu od ciebie, bo nie muszę do roboty chodzić.
- To nasza Pani ci pozwala?
- Jeśli to nie jest Scorpions i nie słucham tego aż tak dużo… To co? Osiem gwiazdek?
- Osiem – potwierdziłem.
PS. Tytuł też dobry i pasuje do zawartości. "All The Right Noises" to taka gra słów. Jest taki angielski idiom – all the right moves – że wszystko zostało wykonane w odpowiedni sposób i w odpowiednim czasie. Tu – że wszystkie hałasy są odpowiednie i dokładnie tak jest.