Okej. Mam już swoją prog-rockową płytę roku. To co, że dopiero styczeń? Nie wierzę, że trafi się coś lepszego. A gdyby nawet to jeszcze lepiej. Takiej muzyki na takim poziomie nigdy za dużo.
Ladies and gentlemen – and the winner is… Bram Stoker – “Cold Reading”!
Bram Stoker bardziej się będzie kojarzył miłośnikom literatury, niż muzyki, bo to znany autor powieści grozy, „ojciec” Draculi. Natomiast muzycznie – to trzeba być dobrze oblatanym w temacie tzw. „lost groups”, żeby skojarzyć tą nazwę. Ja nazwę kojarzę, ale już muzyki nie słyszałem. Wiem, że kiedyś dawno, dawno temu, ponad czterdzieści lat temu była taka angielska grupa prog-rockowa, nagrała jedną płytę i ślad po niej zaginął. Do tego informacje na jej temat były raczej skąpe, przewijało się tylko nazwisko T.Bronsdon. teraz przynajmniej wiadomo, ze facet ma na imię Tony.
I tak nagle po kilku dziesięcioleciach zespół postanowił nagrać kolejną płytę. Dzieci odchowane, a pewnie wnuki też, można wrócić do dawno zaniechanego hobby. Bo nagranie takiej płyty teraz można traktować raczej tylko w kategoriach hobbystycznych.
W każdym razie hobby nie hobby – „Cold Reading” wypada jak powrót starych mistrzów.
Przede wszystkim jest to muzyka dla ludzi, a nie muzyka dla muzyków. Wielu wykonawców zapomina, że gra dla ludzi, co prawda dla bardzo specyficznej grupy ludzkości, przez resztę uważanych za nieco nienormalnych, ale zawsze to jednak ludzie. Bo nie można zapominać, że mimo wszystko na końcu tego „łańcucha pokarmowego” jest słuchacz.
I żeby nie było żadnych nieporozumień – to nie jest płyta dla progresywnych ortodoksów. To dziesięć stosunkowo zwięzłych, konkretnych numerów, z których chyba tylko „Chasing Red” przekracza siedem minut. Żadnej gry na czas, żadnego pitolenia o siedmiu zbójach – konkret. Trochę jak na obecne czasy mało progresywne podejście. Bo jak to tak można bez suity, bez uduchowienia, tylko takie zwięzłe, rockowe numer o konkretnej melodii, do tego każdy inny? Progresywne za to na pewno są aranżacje, z dominującymi klawiszami – głównie organami, progresywne są też i melodie, bo odległe od jakiegokolwiek banału i bardzo przywodzące na myśl lata siedemdziesiąte.
Mój znajomy wyraził się o tym albumie bardzo nieprzychylnie, twierdząc przy okazji, że gdyby jeszcze trzymali się retro-proga to może jeszcze, ale niepotrzebnie próbują unowocześniać na siłę swoją muzykę. Hm… na razie w muzyce kategorii wiekowych nie wprowadzili i to, że ktoś ma ponad sześć dych nie skazuje go z automatu na granie tak jak za jego młodości. Poza tym z nowoczesnością „Cold Reading” nie ma co przesadzać – takie pomysły jak w „Light at the End of the Tunnel” Tangerine Dream stosowało jakieś trzydzieści kilka lat temu. Jest to klasycznie zagrany klasyczny prog-rock. Może nieco staromodny, ale Echolyn, Spock’s Beard, Dsicipline, czy nawet The Flower Kings brzmieniowo są wcale niedaleko od Bram Stoker. Ale brzmieniowo – muzycznie to jednak trochę co innego. To tak na wszelki wypadek zastrzegam, bo może być tak, że ktoś zobaczy nazwę The Flower Kings i się zniechęci. Nie, muzyka Bram Stoker to jednak co innego. Jak już wspomniałem nie jest to specjalnie ortodoksyjny prog-rock, raczej prog-rockowy mainstream dość przyjaznym okiem spoglądający w stronę rockowego mainstreamu, a miejsce akcji to mniej więcej koniec lat siedemdziesiątych i trochę osiemdziesiąte. Trochę jak Alan Parsons Project, Steve Hackett i Camel z tamtego okresu, Nektar z „Magic Is A Child”. Z drugiej strony klawisze a’la Focus, czy też ELP nadają tej muzyce bardziej klasyczny charakter – na przykład „Fingal’s Cave, albo „Fast Decay”. Chociaż mnie najbardziej na tej płycie podobają się piosenki – „Calling Me Home”, „Chasing Red”, „Lika Autumn Now”, „New Adventure”. Nie są to oczywiście zwykłe piosenki, to takie progresywne piosenki – „Heroes” i „Hymn to Her” Cameli, „The Division Bell” i „Learning to Fly” Floydów, „Ripples”, czy „Afterglow” Genesis – You know what I mean. Jednak finałowe “Światło na końcu tunelu” zgarnia całą pulę i kończy całą płytę naprawdę mocnym akcentem.
Bardzo mi się ten album podoba i z kolejnymi przesłuchaniami podoba mi się coraz bardziej. Pełne osiem gwiazdek. Czyli ocena, którą bardzo rzadko stawiam nowym progresywnym krążkom. Przez ostatnie kilka lat były takich raptem kilka, które zasłużyły (według mnie oczywiście) na pełne osiem gwiazdek. Najczęściej kiedy tyle się pojawiało, to gdzieś na dole recenzji było jakieś ale – że z minusem, że naciągane po znajomości. Tutaj już zupełnie bez żadnych minusów, znajomości, kumoterstwa, osobistej słabości do wykonawcy – osiem i już. I szacun.