Ćwiara minęła™ AD 1989!
Wszystko ma swój początek i ma swój koniec – nawet Ćwiara. 1989 to już ostatni ćwiarowy rocznik i koniec. Ćwiary nie będzie. Co prawda kolega Strzyżu też pisze takie recenzje, ale on się przyłączył później i jeśli będzie chciał kontynuować cykl, to albo pod nieco przynajmniej, zmienioną nazwa, albo będzie musiał wykupić licencję. Drogą licencję.
Początkowo Ćwiara tak w ogóle to miało być jako coś jednorazowego, dotyczącego rocznika 1984, wyjątkowo urodzajnego, pełnego płyt znakomitych, rewelacyjnych, a nawet arcydzieł. Jednak trochę dzięki Piotrkowi i trochę siłą rozpędu, przeciągnęło się to na następne roczniki. Ale już jakiś czas temu postanowiłem, już nieodwołalnie, że Ćwiara będzie dotyczyć tylko lat osiemdziesiątych. Dlaczego?
Na początku tamtej dekady zacząłem słuchać tak bardziej „profesjonalnie” – czyli cały czas z przerwą na szkołę i spanie – spokojnie wychodziło z dziesięć, dwanaście godzin dziennie. Słuchałem nowych rzeczy, a że lata siedemdziesiąte były tuż za rogiem, błyskawicznie uzupełniałem braki w klasyce. Wtedy chyba najwięcej muzyki poznałem. Dla mnie lata osiemdziesiąte były czymś w rodzaju state of mind – wtedy dorastałem muzycznie, dorastałem w ogóle. Lata dziewięćdziesiąte to już nie było to – i inna muzyka, a przede wszystkim inne życie. W życiu każdego osobnika, taki okres, powiedzmy „formacyjny”, jest bardzo ważny i bardzo pamiętny – chociaż oczywiście nie muszą to być lata osiemdziesiąte, dla innych będą to lata sześćdziesiąte, siedemdziesiąte, albo nawet dziewięćdziesiąte. A co z tymi, którzy dorastali muzycznie w tym tysiącleciu? Tym to ja serdecznie współczuję, bo to jak rozpoczęcie życia erotycznego z dmuchaną lalą, a nie z prawdziwą kobietą. Ale to tak bajdełej.
Pod koniec lat osiemdziesiątych reputacja Black Sabbath była pod zdechłym psem. I to zdechłym już dość dawno. Od czasu odejścia Ronniego Dio nie działo się w grupie zbyt dobrze, do tego nie brakowało wydarzeń dziwnych, zaskakujących i niepokojących. Istniało poważne przypuszczenie, poparte wieloma dowodami, że szyld Black Sabbath służy li tylko do zarabiania pieniędzy.
Zaraz rozstaniu z Dio, reszta muzyków, a właściwie Butler i Iommi namówili do współpracy niejakiego Iana Gillana, którym wszystkim fanom hard’n’heavy kojarzył się z Deep Purple, a więc muzyką dość radykalnie inną. „Born Again” wyszło jak wyszło – recenzje zbierało różne, moim zdaniem jest przede wszystkim nierówne. Mimo wszystko odniosło spory sukces komercyjny i wydawało się, że ta dość dziwaczna kolaboracja ma szanse przetrwać dłużej. Ale Purple postanowili się reaktywować i Black Sabbath znowu zostało bez wokalisty. Sam Gillan już później tak wspominał ten epizod w swojej karierze – „No cóż, Sabbs – ja wtedy naprawdę potrzebowałem kasy”. Kilka lat później Iommi zebrał całkiem fajny zespół – między innymi z Hughes na wokalu, Singerem na bębnach, z Nichollsem na klawiszach i nagrał swój album solowy „Seventh Star”. Jednak miedzy studiem a sklepem przestał to być solowy album Iommiego, a stał się kolejnym Black Sabbath. Stało się tak, ponieważ wytwórnie i menago Sabbsów bardzo nalegali, żeby to jednak było sygnowane nazwą grupy, a nie tylko nazwiskiem gitarzysty. Ponoć Iommi się nieco wzdragał, nie bardzo mu to pasowało, ale ostatecznie się zgodził. Tyle tylko, że cała impreza sygnowana była dosyć dziwną nazwą – Black Sabbath feat. Tony Iommi. A przy okazji jakoś tak wyszło, że dysponentem nazwy został tylko sam Iommi. Krążek ten wzbudził jeszcze większą konsternację fanów, bo to już z muzyką Sabbsów nie miało nic wspólnego. Była to typowa dla lat osiemdziesiątych stosunkowo łagodna odmiana metalu, obowiązkowo z klawiszami, niespecjalnie ciężka, chociaż wcale ostra i całkiem dynamicznie zagrana. Jeżeli szukać jakichś odniesień do wcześniejszych dokonań Sabbsów, to raczej do czasów z Dio na wokalu, ale przy tym też bym się nie upierał. Przypomniałem sobie ten krążek całkiem niedawno, po ponad dwudziestu pięciu latach przerwy i przyznam, że nie miałem z powodu tego zaniedbania wyrzutów sumienia. Ale nie zapominajmy, że to nie miała być płyta Black Sabbath, tylko tak wyszło.
Iommiemu, mimo pewnych obiekcji, spodobała się sytuacja, że Sabbsi to teraz tylko on i niedługo potem w składzie z nowym wokalistą Tonym Martinem (bo Hughes jak zwykle pokłócił się ze wszystkimi i odszedł) nagrano kolejną, podobną w sumie do „Seventh Star” płytę, „The Eternal Idol”. Tym razem recenzje były jednoznacznie złe, komercyjnie też to była klapa. Osobiście nie za bardzo ją pamiętam, coś tam może słyszałem , ale w ogóle nie zapadło w moją pamięć. W każdym razie moi znajomi, którzy jej słuchali, nic nie mówili, tylko machali ręką. Niezrażony Iommi działał jednak dalej. Powoli zaczął się skład stabilizować – bo już był taki trzon Iommi, Nicholls i Martin. I przyszła kolej na kolejną płytę.
Pamiętam, że pierwszy raz „Headless Cross” usłyszałem w Wieczorze Płytowym, gdzieś w lecie 1989 roku. Prowadzący audycję od razu zastrzegł, że to naprawdę dobra płyta i warto poczekać prawie do północy i jej posłuchać. Nie da się ukryć, że po kilku dziwnych krążkach taka dodatkowa zachęta była niestety konieczna.
Okazało się, że to faktycznie dobra płyta i opłacało się kawałek nocy zarwać. Na pewno transfer Tony Martina okazał się strzałem w dziesiątkę – wokalisty o świetnym głosie, bardzo dobrego technicznie. Może nieco zbyt zapatrzonego w Ronniego Dio, ale w ówczesnej sytuacji Black Sabbath to raczej była zaleta, niż wada. A najważniejsze, że sama muzyka dopisała. Pół płyty (czasowo) jest normalnie bardzo dobre – „The Gates of Hell”/”Headless Cross”, „When Death Calls” i “Nightwing”. Każdy z nich spokojnie mógłby się znaleźć na “Heaven & Hell” i by nie odstawał, a na „Mob Rules” by się wyróżniał. „Kill In The Spirit World” też byłby bardzo dobry, ale środkowa, wolna część zdecydowanie psuje całość. Reszta jest zupełnie dobra, a „Call of The Wild” nawet przejawia pewne singlowe cechy. Jedyna rzecz, która tu absolutnie leży, to produkcja – za dużo przestrzeni, instrumenty aż schowane za pogłosem, kiepska dynamika – to dość poważne mankamenty, który przeszkadzają w takim, powiedzmy bezstresowym, odbiorze samej muzyki. Co prawda muzyka rockowa, a także i hard’n’heavy, w latach osiemdziesiątych dosyć często w studiu bywała traktowana, powiedzmy nieortodoksyjnie, ale w przypadku „Headless Cross” to studio zdecydowanie nie pomogło. Wręcz przeciwnie. Na szczęście nie z takich opresji potrafiła wyjść dobra muzyka. Na tle innych dokonań zespołu z lat osiemdziesiątych, a i też dziewięćdziesiątych ten album lśni dość mocnym światłem – spokojnie można go porównać nawet do pierwszych dwóch płyt z Dio, a po trzech średnich, delikatnie mówiąc, krążkach, dawał pewną nadzieję na przyszłość. A przyszłość okazała się… no okazała, się jaka się okazała. Powrót Dio, odejście Dio, następne dwie płyty z Martinem (takie sobie…), reunion z Osbournem, obstrukcja Ozzy’ego i Heven & Hell, śmierć Dio i wydanie Trzynastki.
Tym co nie znają – polecam, bo warto. Ci, co znają, pewnie się ze mnę zgodzą.