Niestety i tym razem smok(*) okazał się silniejszy. Zwinęło chłopa w niecałe pół roku. Jednak ten nowotwór musiał zostać wykryty w bardzo zaawansowanym stadium. Mimo uspokajających komunikatów managementu te siedem chemioterapii, brak operacji - dawało do myślenia i wzbudzało mój niepokój. Coś jednak o onkologii wiem, przynajmniej muszę wiedzieć. Chyba, że Jankesi wymyślili nowy sposób leczenia raka żołądka. Niestety, jednak nie wymyślili, a była to najpewniej walka z przerzutami. Nieudana, jak się okazało.
Dnia 16go maja 2010 roku po krótkiej, ale ciężkiej chorobie, Największą Orkiestrę zasilił Ronald James Padavona znany jako Ronnie James Dio, jeden z najwybitniejszych wokalistów heavy metalowych, hard-rockowych i rockowych w ogóle.
W przeciwieństwie bardzo wielu swoich równie sławnych kolegów, Ronnie zachował wyborną formę głosową do końca życia. A był z tego towarzystwa najstarszy. Jeszcze całkiem niedawno odwiedził Polskę z mutacją Black Sabbath, czyli Heaven & Hell i dla wielu osób było to wydarzenie niezapomniane.
Dio po nagraniu trzech albumów z Rainbow rozstał się z zespołem, bo Blackmore stwierdził, że chce być bardziej radio-friendly. Ronniemu to nie bardzo pasowało i sobie poszedł. Black Sabbath pod koniec lat siedemdziesiątych to była zgraja pijaków i ćpunów, co gorsza bez formy, z co raz to przychodzącym i odchodzącym Osbournem. Do tego dwie ostatnie płyty grupy - „Technical Ecstasy” i „Never Say Die” - prasę i sprzedaż miały kiepską (ten pierwszy moim zdaniem niesłusznie) – ogólnie w zespole działo się źle. Albo nawet lepiej powiedzieć, że nic się nie działo, bo zespołu prawie nie było. Iommi z Dio przez jakiś czas chodzili koło siebie, werbalnie wyrażając chęć współpracy, ale minęło kilka miesięcy zanim Ronnie trafił na próbę do Sabbsów. Ponoć od razu zaiskrzyło i od razu na pierwszej próbie napisali pierwszy utwór, "Children of the Sea" na nowy longplay. Iommi i reszta Sabbathów nie bali się ryzyka, bo przecież Dio i Osbourne to diametralnie różni wokaliści, a Sabbath z Ozzym to był jeden z najoryginalniejszych i najważniejszych rockowych bandów lat siedemdziesiątych, o tak charakterystycznym i niepodrabialnym stylu, jak tylko to możliwe. W tym momencie zrobili co musieli, żeby przeżyć, albo nie zaliczyć kolejnej wtopy – uciekli do przodu. Nie można było „przyfastrygować” Ronniego do wcześniej wypracowanego stylu, to musieli dopasować styl do Ronniego. Trudno o dwóch bardziej różnych wokalistów rockowych jak Osbourne i Dio – nawet fizycznie. Wysoki blondyn, ubierający się na biało, pokazujący paluszkami v-kę, czyli znak pokoju i ubierający się na czarno brunet, o nienachlanej aparycji i wzroście siedzącego psa, który paluszkami robił diabełka. Jako wokaliści – obaj głosy mieli jak dzwon, ale Ozzy, który oprócz kategorii „rockowy wokalista” mógłby startować w kategorii „syrena alarmowa”, bazował głównie na tym, co dała mu mama-natura dała, natomiast Ronnie oprócz świetnego głosu, był jeszcze znakomicie wyszkolony technicznie. Na pewno był wokalistą dużo bardziej ekspresyjnym od Osbourne’a. Z Dio muzyka Sabbs może straciła na ciężarze, ale na pewno zyskała na dynamice, rozmachu, a przede wszystkim świeżości.
„Neon Knights” zaczyna się od typowego sabbatowskiego riffu, tyle, że napędza on zupełnie inny utwór, niż to drzewiej bywało. Drzewiej bywało też, że materiał na płycie potrafił być deko monotonny. Tutaj o tym mowy nie ma. Jest pięć rockerów, dwa utwory nieco spokojniejsze tzw. ballady (chociaż „Lonely Is The Word” to coś takiego pomiędzy), a do tego jeszcze tytułowy epik. Rockery też nie są robione na jedno kopyto – najbardziej podobają mi się ”Wishing Well” i właśnie „Neon Knights” – riff Iommiego, a potem zespól rusza z takim animuszem, jak rzadko kiedy przedtem. Ale najlepszy jest jednak tytułowy. Prawie siedem minut rockowego patosu w najlepszym rodzaju. Znakomita „platforma’ dla Ronniego, żeby mógł się wykazać swoimi wybornymi umiejętnościami wokalnymi. I pewnie to on był głównym pomysłodawcą takiego kawałka, bo Sabbsi z Ozzym takich numerów nie nagrywali.
„Heaven & Hell” mimo znaczących zmian w stylistyce, przyjęta została przez fanów bardzo ciepło – na tyle ciepło, że była to trzecia najlepiej sprzedająca się płyta Black Sabbath. Zasłużyła na to jak najbardziej. Może te najbardziej klasyczne albumy zostały nagrane z Ozzym, ale Dio też sprawdził się znakomicie. Do tej pory wymiata pięknie, może jedynie brzmienie się nieco zestarzało. Jak na dzisiejsze standardy jest może nieco za łagodne, ale wersjom koncertowym z „Live from Radio City Music Hall” już takich zarzutów postawić nie sposób… Nie pamiętam dokładnie czy przypadkiem sam nie zaczynałem od Sabbathów z Dio – „Falling off the Edge of The World” z „Mob Rules” to było chyba pierwsze nagranie Black Sabbath, które usłyszałem w życiu. A może jednak to był „Paranoid”? Albo było to prawie równocześnie? Wspomniane „Mob Rules” było pójściem za ciosem i było udanym pójściem za ciosem – nawet jeżeli nie do końca dorównywało „Heaven & Hell”. Niestety tak udana współpraca została zakończona w 1982 roku z powodu nieporozumień związanych między innymi z koncertowym ”Live Evil”, a problemy z używkami też nie były bez znaczenia. Dio z Sabbathami schodził się jeszcze kilka razy – w latach 1990-1993, co zaowocowało całkiem dobrym albumem „Dehumanizer”, a potem kilka lat temu, kiedy pozostali muzycy Sabbs zniecierpliwieni lenistwem Ozziego, ponownie dogadali się z Ronnim i zaczęli koncertować pod nazwą Heaven & Hell (żeby nie wprowadzać zamieszania, bo gdyby się uparli to mogliby się i Black Sabbath nazywać). Tak im się to spodobało, że nawet nagrali płytę studyjną (co prawda taką sobie, ale na siedem gwiazdek zasługiwała), a współpraca miała być nadal kontynuowana. Na ten rok były już nawet obstalowane wspólne koncerty z Iron Maiden. Niestety choroba i śmierć Ronniego zniweczyły te plany.
(*) – żona Ronniego, Wendy w jednym z oficjalnych komunikatów na temat zdrowia artysty, nazwała nowotwór – smokiem.