Wojciech Kapała uprzedził mnie z recenzją "Heaven & Hell” Black Sabbath, więc nie chcąc dublować opinii o tej samej płycie postanowiłem opisać tę, którą opisał jako ‘pójście za ciosem’. Niech będzie...
Nie będę ukrywał faktu, że magię płyt Sabatu z Dio odkryłem dopiero całkiem niedawno, a miało to związek z niespodziewaną śmiercią Ronnie’go. Zawsze ceniłem go za trzy nieśmiertelne płyty z blackmore’owym Rainbow, ale nigdy jakoś specjalnie nie korciło mnie, aby sięgnąć po sabatowy dorobek Dio, który - co tu dużo mówić - okazał się być spuścizną dla kolejnych (nie tylko ‘metalowych’) pokoleń.
Czy są jakieś różnice pomiędzy „Heaven & Hell” a „Mob Rules”? Nawet zważywszy na krótki odstęp czasu dzielący obie te płyty i sam zamysł oraz koncepcję drugiej z nich – powiedziałbym, że jest ich niewiele. Jedyną zauważalną dla mnie jest ta, że „Mob Rules” wyzbyło się ‘tęczowych’ odniesień „Heaven & Hell” (utwory pokroju „Wishing Well", a zwłaszcza „Die Young”, kojarzące się nieodpracie z „Kill The King” Rainbow), mających na pewno związek z barwą głosu Ronnie’go. Chociaż też nie do końca... Balladowy wstęp do „Falling Off The Edge Of The World” ma coś z „Rainbow Eyes” grupy Blackmore’a...
Zaczynam dziwnie od końca... Może zatem od początku...
„Turn Up The Night” – mocny, powalający riff na początek, z pędem kojarzącym się nieco z równoległymi dokonaniami Hawkwind. Po chwili przerwy mamy nieco ‘bardziej stonowany’ (jak na Sabbath) „Voodoo”. Świetny śpiew Dio, bez specjalnych ‘demonicznych’ przebarwień, zarówno w jego śpiewie jak i w partii gitarowej Iommi’ego. Monumentalny „Sign Of The Southern Cross” można śmiało postawić obok takich sabbath’owych klasyków jak „Blach Sabbath” z pierwszej płyty czy „War Pigs” z „Paranoid”. Ten sam mroczny klimat, powoli rozwijający się temat. Może brakuje tutaj odgłosów burzy i deszczu w tle, ale bez tego jest i tak wystarczająco mroczno. Instrumentalno-syntezatorowy „E5150” podtrzymuje ten fajny tajemniczy klimat, by chwilę później być zmiecionym przez kawałek tytułowy – krótki, zwięzły i wbijający w ziemię swoim pędem, partią gitarową i śpiewem Dio.
Czego można by oczekiwać po tak niesamowitych kilkudziesięciu poprzednich minutach? Powiedziałbym, że godnej kontynuacji. W przypadku tej płyty dzieje się dość dziwna rzecz. Kolejne cztery utwory prezentują się dość dziwnie, ponieważ sprawiają wrażenie utraty konceptu płyty i w związku z tym panowie Dio, Iommi, Butler i Appice postanowili sięgnąć po zastanawiające zapożyczenia. „Country Girl” rzeczywiście sprawia wrażenie folkowego przerywnika. Gdyby partię gitary zastąpić fletem, już sobie wyobrażam pląsającego po scenie Iana Andresona z Jethro Tull. „Sliping Away” z kolei zapożyczył sporo z ‘zeppelinowej’ faktury brzmieniowej, zwłaszcza jeśli chodzi o prowadzący riff. O „Falling Off The Edge Of The World” już wspomniałem wyżej. Na sam koniec pozostaje niby-balladowy „Over and Over”, sprawiający niestety wrażenie takiej ‘zapchaj-dziury’; kawałka dogranego nieco na siłę, zupełnie jakby muzycy chcieli wypełnić czymkolwiek pozostałe kilka minut zawartości płyty.
Nawet pomimo nieco innej i nieoczekiwanej drugiej części krążka, należy uznać go za całkiem udany. Równa forma (nieschodząca poniżej pewnego – wówczas wysokiego – poziomu), ciekawe melodie i potężne, klasyczne sabbath’owe brzmienie. Jeśli ktoś uważa, że Black Sabbath skończył się wraz z odejściem Ozzy’ego, to... od razu mogę tę myśl skorygować: Black Sabbath skończył się z odejściem Dio, a jego śmierć zakończyła pewną erę nie tylko w historii zespołu, ale rocka w ogóle