ArtRockowy Dzień Pamięci Płyt Wyklętych – odcinek 2
Recenzja płyty „Slaves and Masters” wyszła spod mojego pióra dość spontanicznie i bez zamysłu stworzenia jakiegokolwiek cyklu, lecz im dłużej o niej myślałem, tym więcej podobnych pozycji dobijało się w mojej głowie o prawo głosu. W ten oto sposób uzbierało się przynajmniej kilka albumów, które cieszą się – delikatnie powiedziawszy – nie najlepszą reputacją, a które bardzo lubię i nie uważam je za tak odrażające jak są powszechnie przedstawiane.
„In The Hot Seat”. Tutaj włożę kij w mrowisko. Owszem, pozycja niezwykle pokraczna, lecz w moim przekonaniu nie taka zła. Na poparcie swojej tezy dodam, że ELP nagrali dwie gorsze rzeczy.
Reaktywacja współpracy Keita Emersona, Grega Lake’a i Carla Palmera rodziła się w bólach i trwała długie lata. Pierwsze podejście miało miejsce w połowie lat 80-tych w formie krążka „Emerson, Lake & Powell” . Klawiszowiec i głos tria tak się napalił na wspólny powrót na scenę (lub – co bliższe prawdzie – do starego szyldu który gwarantował konkretny zastrzyk gotówki, a w międzyczasie solowe kariery muzyków okazały się konkretnymi skuchami), że nie czekali na dawnego pałkera, mającego zobowiązania względem grupy Asia (Carl Palmer: czekali na reaktywację tyle lat, a nie mogli poczkać kilku miesięcy?) tylko zatrudnili nowego. Potem, gdy znów się skrzyknęli we właściwym i kompletnym składzie to Keith i Greg pożarli się o jakąś pierdołę i z nowym nabytkiem Emerson i Palmer popełnili płytę „To The Power Of Three”. Do właściwego rijunionu doszło dopiero na początku lat 90-tych.
Idea słuszna, lecz... No właśnie, co? ELP nowej dekady okazało się być tworem, który kompletnie nie miał jakiegokolwiek pomysłu na siebie. Próbowali wykorzystać koniunkturę i nostalgę za gwiazdami lat 70-tych, lecz album „Black Moon” stał się – według mnie przynajmniej – artystyczą klapą. Szum wokół tego projektu był jednak na tyle duży, że trio odniosło sukces dzięki całkiem spektakularnej trasie koncertowej (zarchiwizowaną płytą „Live At The Royal Albert Hall”).
Wszyscy jak jeden mąż zapewne będą niemiłosiernie psioczyć na zawartość „In The Hot Seat”. Trudno się dziwić, w końcu jest tutaj trochę chłamu; quasi rapujący „Change”, tandetna ballada „Give Me A Reason To Stay” napisana na dość... boys-bandową modłę (już oczami wyobraźni widzę długowłosego Keitha, podpasionego Grega i modnie wystrzyżonego Carla pląsających w tanecznych choreografiach na styl East17), przesdana dyskoteka w „Thin Line”...
No właśnie. Według mnie tytaj minusy się kończą. Potem jest już w miarę znośnie.
W prawdzie progresywne harmonie słychać jedynie w otwierającym „Hand Of Truth” to jednak nie jest to jedyny atut krążka. Świetnie wypdada dośc mroczna wersja dylanowego „Man In The Long Black Coat”. Nie gorzej brzmi ten agresywny pazur w „Street War”*. Trudno nie dać się ująć dramaturgii „Daddy” (z tekstem utowru inspirowanym porwaniem Sary Anne Wood w 1993 roku). „One By One” i „Gone Too Soon” też bym podciągnął pod plusy całości. "Heart On Ice" - stylizowany na ballady Asii - też można przełknąć bez większych konwulsji.
Zresztą nie jest tajemnicą, że atmosfera podczas nagrywania płyty nie była najlepsza, głównie ze względu na problemy zdrowotne muzyków; u Emersona pojawił się niedowład prawej dłoni, a Palmer cierpiał na CTS (zespół urazowy nadgarstka), co bez wątpienia odbiło się na zawartym tutaj materiale. Co za tym idzie, panowie bardziej zmagali się z własnymi dolegliwościami natury fizycznej, aniżeli byli w stanie się skupić na jakości komponowanej na potrzeby krążka muzyki.
Nie oszukujmy się, że „In The Hot Seat” może postawić na jednej półce obok klasycznych pozycji tria z lat 70-tych; nie ta forma, nie metryka i (co nie bez znaczenia) nie ta inwencja twórcza. Jednak obok ewidentnych kiksów, album ma sporo jasnych momentów, a całość prezentuje się lepiej od przynudzań na „Black Moon”. Od „Works, Vol. 2” też jest lepsze. Do „In The Hot Seat” często wracam, nie kręcąc przy tym nosem i nie wykrzywiam ust przy odłsuchu.
Uważam, że jest bez szału, ale znośnie.
*zresztą przykład „Street War” oraz „Affairs Of The Heart” z płyty „Black Moon” są przykładami lekkich niemocy twórczych tria; oba utowry Greg Lake napisał pod koniec lat 80-tych z Geoffrey’em Downesem na potrzeby nowej supergrupy (do której miał dołączyć Mike Giles z King Crimson). Zresztą materiał z tych prób ukazał się półtorej dekady później na płycie „Ride The Tiger” sygnowanej nazwą Greg Lake & Geoff Downes (innym bardziej znanym fragmentem tej kolaboracji jest kompozycja „Love Under Fire”, która trafiła na płytę „Aqua” grupy Asia z 1992 roku).