Czy wiecie państwo dlaczego debiutancka płyta Emerson Lake & Palmer kończy się balladą „Lucky Man”? Bo była za krótka. Według umowy, płyta miała trwać minimum 40 minut . Okazało się, że planowanej „sztuki” jest mniej i jakoś trzeba to wypełnić. Greg Lake wygrzebał piosenkę, którą napisał w wieku lat trzynastu, Emerson ozdobił to niesamowitą syntezatorową kodą i tak dość przypadkowo światło dzienne ujrzał jeden z najbardziej popularnych utworów grupy. Pierwsza z całej serii pięknych ballad, takich jak „From The Beginning”, „Still...You Turn Me on”, „C’est La Vie” lub „Closer to Believing”. Zastanawiam się, co by to było, gdyby nie trzeba było sztukować debiutanckiej płyty balladą Lake’a. Czy wtedy Emerson pozwoliłby Lake’owi umieszczać swoje ballady na płytach ELP? Czy ELP nie byłoby znane bardziej ze swoich rozbudowanych , quasi klasycznych kompozycji takich jak „Karn Evil” lub „Tarkus”. Ale na szczęście było jak było i ballady Lake’a napędzały zespołowi fanów, przy okazji zajmując wysokie miejsca na listach przebojów.
A i trudno mi sobie wyobrazić płyt „Emerson Lake Palmer” bez wspomnianego „Lucky Man”. Nie sądzicie państwo, że czegoś by na niej brakowało. Że ten Czołg Palmera na koniec to jednak trochę za ciężkie, a te trzy Parki Emersona przędące nić ludzkiego losu, też jakoś nie porażają. Ale w gruncie rzeczy fajnie się to układa – na drugiej stronie po jednej kompozycji każdego z członków zespołu. A na pierwszej trzy kompozycje wspólne (no tak nie do końca...). Takie małe „Works”, albo „Works” to rozbudowana wersja debiutanckiej płyty (pod względem formalnym, bo o poziomie to nawet nie ma co mówić...)
Emerson Lake & Palmer (zwani też w Polsce Emersonami) to chyba jedna z pierwszych w historii rocka supergrup, a na pewno pierwsza , która odniosła sukces. Co ciekawe tym najbardziej utytułowanym z tria był Carl Palmer – jako perkusista Crazy World of Arthur Brown zaznał smaku sławy, a potem wraz organistą Vincentam Crane’m, też od Browna, współtworzył Atomic Rooster, kapelę w tym czasie bardzo cenioną. Greg Lake był w składzie King Crimson, który nagrywał pierwszą płytę (pierwsza piątka na listach przebojów płyt długogrających w Wielkiej Brytanii). Keith Emerson ze swoja karierą w The Nice nie wyglądał przy reszcie tak okazale. Jednak to on był tym najważniejszym w zespole i jego wpływ na twórczość tria był największy. Można bez wielkich kontrowersji uznać , że ELP było kontynuacją The Nice i to w dość prostej linii. Jak kiedyś napisałem The Nice dla Emersona było swego rodzaju poligonem doświadczalnym i tworząc ELP wiedział dokładnie czego chce. Mimo , że „Emerson Lake & Palmer” było płytą debiutancką, muzycy musieli od razu pokazać się z jak najlepszej strony, ponieważ debiutantami nie byli i dali się poznać w wielu znamienitych grupach. O żadnej taryfie ulgowej mowy być nie mogło - wóz albo przewóz. Musieli pokazać co umieją , że mają dużo do powiedzenia i że potrafią zaskoczyć publiczność czymś nowym w czasach bardzo bujnego rozwoju muzyki rockowej. Musieli – to pokazali. Najpierw na wyspie Wight. Strzelały armaty, Emerson ujeżdżał swojego Hammonda, do tego dziurawił go nożami, Palmer robił striptiz grając na dwie stopy (co to za striptiz, zdjął tylko koszulkę, jakby zdjął majtki to by było – przyp. Agnieszka) (a jakby wtedy grał na perkusji? – przyp. autora). A do tego i muzycznie zespół pokazał , że stanie się szybko nową jakością w rockowym światku.
Debiutancka płyta jest równie efektowna i błyskotliwa jak ten koncert z festiwalu na wyspie Wight. Pierwsza strona przynosi trzy wspaniałe kompozycje, które już w pełni definiują styl zespołu i przygotowują na to, co nas może czekać na następnych płytach. Sentyment Emersona do muzyki poważnej był już znany wtedy nie od dziś i jakoś nie jest żadnym zaskoczeniem , ze na „dzień dobry” „podparł” się klasykami. Ale tylko się nieco podparł – „The Barbarian” oparte jest na motywach „Allegro Barbaro” Beli Bartóka, a „Knife-Edge” na temacie „Sinfonietty” Leosa Janacka (do tego wpleciony fragment jednej z kompozycji Bacha). Ale też jest w tych przypadkach jak z hitem The Nice „America – są to przeróbki i to bardzo swobodne. Bardzo. Bo oba utwory zagrane są hard-rockowo , a już „Knife-Edge” szczególnie. „Take A Peeble” najdłuższy na tej stronie to ballada autorstwa Grega Lake’a. Ballada? Eee, nie bardzo , ma prawie trzynaście minut, zaczyna się jak ballada i kończy też, ale w części środkowej muzycy popuszczają wodze fantazji i wędrują bo bardzo różnych obszarach muzycznych nie wyłączając i okolic jazzu, a nawet folku. Pierwsza strona (winyla) to jest swego rodzaju manifest programowy ELP – to gramy, czegoś takiego możecie się po nas spodziewać. Po takich trzech mocarnych kompozycjach na początek, kolejne są już dla mnie czymś w rodzaju lekkiego chill-outu i zawsze przechodziły przeze mnie bez większych emocji. To jednak nie ta klasa, co utwory na pierwszej stronie. Do tego „ozdobnikiem” w „Tank” jest solo perkusyjne. A nie ma nic nudniejszego, jak solowe popisy perkusisty (do słuchania, oglądać można). Zawsze mi pełnia percepcji wracała na „Lucky Man”. Bez tego utworu byłaby to jednak całkiem inna płyta.
Jak można przeczytać powyżej nie jestem zbytnim fanem utworów „Tank” i „Three Fates”. To dlaczego akurat debiut na początek ? Ocena czysto subiektywna – bo najlepiej mi się tej płyty słucha. Bo jest bardzo błyskotliwa, dynamiczna i nie ma na niej mowy o chwili nudy, bo nawet wspomniane kompozycje Emersona i Palmera są ciekawe i wcale nie nudzą. I z płyt ELP najczęściej jej słucham. Poza tym „Tarkus” odpada z przyczyn oczywistych...