Glorious Nineties – część I: 1990.
“Headless Cross” – jeden z najlepszych albumów Black Sabbath – powstawał w średnio ciekawych okolicznościach: gdyby się nie udał, a zwłaszcza gdyby się nie sprzedał, to o Sabbsach można by już mówić jedynie w czasie przeszłym, bo po komercyjnej i artystycznej klapie „The Eternal Idol” na kolejną płytę nikt Iommiemu nie dałby już kasy. No cóż, Tony i spółka okazali się być jednymi z tych, u których presja sukcesu zaowocowała płytą wyjątkowo udaną, choć brzmiącą tak sobie. Ale o tym już więcej napisał w swoim tekście o „Headless” Wojtek.
„Tyr” – komponowany i nagrywany w znacznie spokojniejszych, bardziej sprzyjających warunkach – nie był już płytą aż tak udaną, ale z drugiej strony jest to jak na Sabbathów pozycja zacna i jak najbardziej zasługująca na uwagę. Brzmieniowo jest to kontynuacja koncepcji z „Headless Cross” – znów mamy do czynienia z porcją dynamicznie zagranego, całkiem chwytliwego metalu lat 80., ze sporą ilością nadających rozmach i symfoniczną potęgę brzmienia klawiszy – jak w otwierającej całość, wyjątkowo majestatycznej “Anno Mundi”, gdzie chwilami Sabbath brzmi tak, jakby panowie grali w jakiejś starej, wielkiej katedrze – podniosłe to bardzo, ale na szczęście udaje się uniknąć patosu. A potem mamy już dynamiczne metalowe jazdy z fajnymi, całkiem zapamiętywalnymi refrenami („The Law Maker”, „Jerusalem”, „Valhalla”). Panowie próbują też bardziej złożonych, progresywnych form, vide „The Sabbath Stones” – kolejna dramatyczna ballada Iommiego i spółki, ciekawie mieszająca ciężkie gitarowe riffy z akustycznymi fragmentami. Nie brakuje tu też miniatury na gitarę akustyczną („The Battle Of Tyr”) i bardziej przebojowego, radiowego utworu w postaci „Feels Good To Me” – kolejnej, tym razem już bardziej konwencjonalnej ballady. Zresztą ten utwór miał wyjść tylko na singlu, a na płycie znalazł się na prośbę wytwórni.
Trochę mam wrażenie, że ta płyta niknie gdzieś w cieniu znakomitej „Headless Cross”, a szkoda, bo jest to dzieło nie aż tak udane, ale jak najbardziej dobre. Także dlatego, że Tony Martin z upływem czasu coraz lepiej odnajdywał się w Sabbath (nie tylko wokalnie – także teksty, chwilami sięgające do nordyckiej mitologii, wypadały ciekawiej niż na poprzedniczce). Publiczność też przyjęła ją z mniejszym zainteresowaniem, a że chęć powrotu w szeregi Sabbsów zgłosił Dio… Tym niemniej, jest to pozycja interesująca i jak najbardziej warta uwagi.