Ależ to jest płyta! Najlepsza w dorobku Black Sabbath, jedna z najlepszych i najbardziej wpływowych w historii współczesnej muzyki popularnej, podobnie jak wydane w tym samym 1970 roku Led Zeppelin III oraz Deep Purple In Rock. O sile jej oddziaływania świadczy chociażby to, iż wiele zespołów zamieszczało później na swych longplayach przeróbki kawałków z Paranoid – z tego grona uczniów i naśladowców wystarczy wspomnieć chociażby Faith No More, Panterę czy Danziga.
Album rozpoczyna się hymnem antywojennym, genialnym War Pigs. Jego sfiksowane zakończenie doskonale wprowadza w Paranoid, krótki, czadowy „wykop”, którego słuchając aż ma się ochotę znaleźć kawałek wolnej przestrzeni, żeby wyskakać się przy jego pulsującym rytmie. Jest to hit stuprocentowy. Po tym szaleństwie rozpoczyna się najłagodniejszy na płycie, jakby oderwany od rzeczywistości Planet Caravan, istne zamyślenie muzyczne, jednocześnie refleksyjne i oniryczne, faktycznie – zgodnie z tekstem - przywołujące wizję jakiejś kosmicznej podróży lub pobytu czy to w innym świecie, czy na odległej planecie. Iron Man to poruszająca swą muzyką opowieść, którą wieńczy mocna końcówka, dobrze wiążąca się z kolejnym utworem, opartym na efekcie wah wah, ponurym Electric Funeral ze świetną środkową partią, przywodzącą na myśl jakiś szaleńczy taniec śmierci. Kawałek ten to przestroga przed bronią atomową. Trochę mniej udany, acz również wcale dobry jest Hand Of Doom, rozpoczęty i zwieńczony basem, z może nienajlepiej wplecioną w całość częścią środkową. Instrumentalny Rat Salad to udany popis perkusisty Billa Warda (nawiasem pisząc, gitara brzmi tu trochę allmanowsko). Płytę wieńczy świetny Fairies Wear Boots.
Paranoid to wspaniała, więcej - to genialna płyta, której wpływu na dzieje muzyki przecenić nie sposób. Słucha się jej jednym tchem, jej złowieszczy czar słuchacza powala i zniewala, tak że nie sposób o niej zapomnieć. Na koniec warto zauważyć, że pod autorstwem każdego z utworów podpisani są wszyscy członkowie zespołu, co poniekąd można uznać za świadectwo demokracji, równości panującej w zespole. Znalazło to swe odbicie na całym albumie, na którym słychać, iż każdy instrument traktowany był na równych prawach – stąd obok zapadających raz na zawsze w pamięć riffów Tony’ego Iommiego, pojawiają się przebogate popisy gitary basowej Geezera Butlera i perkusji Billa Warda. Może najbardziej poszkodowany jest Ozzy Osbourne jako wokalista… ale, ale: tak on, jak i wszystko na tej płycie wypada pierwszorzędnie.