Wrażenia odnośnie najnowszej płyty Iron Maiden, The Final Frontier, są bardzo różne. W polskim magazynie „Gitarzysta” oceniono ją w skali dziesiętnej na 5, w internetowym Allmusicu dostała 3,5 na 5 gwiazdek, w piśmie "Teraz Rock" werdykt brzmiał 4 na 5, a w polskiej edycji „Metal Hammera” był to album miesiąca. Jackowi Walewskiemu z „Gitarzysty” niewiele momentów z tego albumu przypadło do gustu. Eduardo Rivadavia z Allmusic preferuje pierwszą jego część, Adam Brzeziński z „Metal Hammera” przeciwnie, chwali go dopiero od czwartego kawałka, zaś Michał Kirmuć z „Teraz Rocka” od piątego. Istny zawrót głowy. Jakie są moje osobiste wrażenia?
Pierwszy utwór na płycie, na poły tytułowy Satellite 15… The Final Frontier, wzbudza i zachwyt i rozczarowanie. Dzieli się on bowiem na dwie części, Satellite 15 i The Final Frontier. Pierwsza to niepokojące futurystyczne intro z przesterowanym basem, industrialnie brzmiącymi gitarami, mocno i prosto wybijaną perkusją. Instrumentom dopiero po kilkudziesięciu sekundach zaczyna akompaniować wokal. Takie rozpoczęcie płyty nie tylko zaskakuje, lecz i stanowi świetną zapowiedź jej zawartości. Niestety po 4 minutach i 35 sekundach oraz po dalszej sekundzie ciszy następuje część druga tego utworu, The Final Frontier, nieciekawa i rozczarowująca, bardziej hardrockowa niż heavymetalowa. Przypomina ona kawałki różnych jałowych zespołów wykonujących w latach 80. mocniejszą odmianę rocka, co prawda z entuzjazmem, lecz bez większego talentu. A szkoda, gdyż potencjał pierwszej części tego otwierającego płytę numeru jest naprawdę spory i zasługuje na duże uznanie. El Dorado, drugi utwór na płycie, rozpoczyna się i kończy tak, jak powinien być zwieńczony każdy dobry koncert – wybuchową salwą całego instrumentarium. Początek ten przypomina mi purpleowskie uderzenie zwiastujące Speed King – Króla Szybkości. Po wyładowaniu się drzemiących w instrumentach emocji wchodzi lekka perkusja, wspaniały bas, a potem świetny, ciężki riff gitarowy i kawałek toczy się już groźnie a ciężko swoim rytmem, miejscami trochę przypomina Dream Theater, jest dobrze, lecz nie powalająco. Trzeci, Mother Of Mercy, zaczyna się łagodniej, a zarazem mniej ciekawie. Potem się zaostrza, lecz poza naprawdę dobrym refrenem z przyjemnym śpiewem Bruce’a Dickinsona, no i jak zawsze w przypadku Maidenów świetną solówką, choć tutaj wyjątkowo krótką, nie przedstawia się nazbyt interesująco. Dwa kolejne utwory są moim zdaniem najsłabsze na całym wydawnictwie. Czwarty więc to Coming Home, dość spokojna ballada, którą porównać by można do mniej udanych odpowiedniczek autorstwa Scorpions (lecz do ich bardzo dobrego Coming Home maidenowe się nie umywa). Następny to dynamiczny The Alchemist, który jedyne, co ma „fajne”, to tytuł. Numer ten brzmi klasycznie heavymetalowo, ale po cóż odgrzewać stare danie, skoro zapodaje się nowe, progmetalowe? A słusznie chce się serwować coś nowego, przecież smaki się zmieniły. Gdyby kawałek ten był chociaż w połowie tak udany jak tworzone w latach 80. przez Iron Maiden heavymetalowe majstersztyki! Na szczęście, po dwóch słabych numerach, jest już tylko i wyłącznie lepiej. Isle Of Avalon to bardzo dobry, przeszło dziewięciominutowy epicki utwór, który rozpoczyna się interesująco, potem nabiera odpowiedniego tempa (pewnie niesłusznie przypomina mi on przy przejściu i jeszcze przez chwilę po kilku minutach Easy Does It duetu Coverdale-Page) i raczy słuchacza być może najbardziej wirtuozerskim solem gitarowym nagranym przez Iron Maiden, przywodzącym skojarzenia z grą Satrianiego, Vaia czy Petrucciego. Jakie ono musi wrażenie wywierać na koncertach! Po nim następuje powrót do motywu początkowego, który z mocniejszym przyspieszeniem niepotrzebnie ciągnie się przez jakieś trzy minuty. Podniosłe zakończenie wywołuje jednak pozytywne wrażenie. Siódmy kawałek to Starblind, najlepsza kompozycja tego albumu. Po przyjemnym wejściu następuje zapadający w pamięć i duszę riff, przywodzący na myśl czasy najlepszych rytmicznych fraz melodycznych. Towarzyszą mu krótkie i poruszające solówkowe wtręty, którymi utwór ten jest umiejętnie poprzetykany. I główne solo czy sola są wysokiej klasy. The Talisman ma brzmiący bardzo szlachetnie, piękny, akustyczny początek. Dalszą część wypełnia żywa i ostra galopada, wstrzymywana w ryzach przez liczne a różnorodne zwolnienia. To dobry utwór, lecz gdyby pozostał akustyczną balladą to kto wie, czy nie byłby zdecydowanie lepszy. Nadto rozwiązanie takie stanowiłoby udane urozmaicenie repertuaru płyty. Przedostatni, nostalgicznie rozpoczęty The Man Who Would Be King, przeistacza się w ciężko i szybko zagrany numer z poruszająco niejednokrotnie brzmiącym wokalem. Jest on naprawdę dobry. Album wieńczy najdłuższa, dziesiąta kompozycja, When The Wild Wind Blows. Zgodnie z tytułem, wprowadza doń wiejący jakby w odległym świecie wiatr, któremu bardzo łagodnie poczynają towarzyszyć wygrywające nieskomplikowaną melodyjkę instrumenty, do nich zaś po pewnym czasie dołącza się wokalista. Potem wszystko się wzmacnia, potęguje, w drugiej części utworu pojawia się czadowy temat, a całość kończy się tak, jak się zaczęła – łagodnie i z powiewem. Dobry, ale nie porywisty.
The Final Frontier jest płytą dobrą. Więcej, jest albumem na czwórkę z plusem, lecz to wszystko. Wypełnia go muzyka interesująca, niejednokrotnie wpadająca jednak w sztampę. Utwory często są za długie, podobnie jak to było już na Brave New World z 2000 roku. Jeśliby je przykrócić, to stałyby się mocniejsze, bardziej porywające. Poza tym zespół powinien zrezygnować z pisania heavymetalowych kompozycji, które wyraźnie już mu „nie leżą” i skupić się wyłącznie na tworzeniu muzyki progresywnej, w kierunku której ciąży od lat. Gdyby tak nająć klawiszowca, to mogłoby być naprawdę ciekawie. Brawa grupie należą się za bardzo umiejętne wykorzystanie trzech gitar, co bardzo zagęszcza i wzbogaca grę, o czym przekonać się można słuchając chociażby Isle Of Avalon i Starblind. Na albumie tym znajduje się też cała masa interesujących momentów, które pewnie będą inspirować innych. Sami członkowie grupy często przesłuchują w ostatnich latach, zdaje się, swoich oddanych a nader utalentowanych fanów z Dream Theater.
Podsumowując, jest za co chwalić, jest za co krytykować. Więcej jednakże ciepłych, aniżeli cierpkich słów pod adresem Iron Maiden i ich ostatniego dzieła się należy. Niewiele chyba było, jest i będzie grup, które mając za sobą trzy dekady żywota i nagrywając piętnasty album z kolei, miałyby jeszcze tak dużo do powiedzenia. A Maideni nadal prezentują swe muzyczne opowieści dobrze, pewnie warto więc będzie nabyć i kolejną ich płytę.