Ćwiara minęła AD 1985. Trzeba zmodyfikować nieco nazwę cyklu, bo niedługo zacznie się 2011 rok, będzie kolejna ćwiara – zaczną się te wszystkie ćwiary mylić co nieco. A założenie tej zabawy było takie, żeby pisać o pewnych historycznych już płytach z perspektywy ćwierćwiecza. Początkowo miało to dotyczyć tylko roku 1984, bo to był wyjątkowo miodny muzycznie rocznik, ale kolega Strzyżu uparł się, żeby ciągnąć to dalej. Czego nie? Co prawda 1985 zbyt bogaty nie był, jak na przykład 1987, albo 1989. Na razie Strzyżu porzucił cykl i zajął się czymś bardziej pod publiczkę (cykl o Floydach – czysta komercja). Na placu boju zostałem ja. Jak już wcześniej wspomniałem, co było najciekawszego w roku 1985, to już u nas opisano, a teraz pozostają już raczej prawie same ciekawostki. Co prawda Iron Maiden ciekawostką na pewno nie jest, ale „Live After Death” wcale nie jest aż takim cymesem, jak to wszyscy uważają.
Iron Maiden w połowie lat osiemdziesiątych była to już potężnie rozpędzona machina i już wtedy nie do zatrzymania. Coraz popularniejsze płyty, coraz większe tłumy na koncertach coraz dłuższych tras. I coraz większe tłumy wielbicieli. W Polsce w tym czasie Maideni byli absolutnym metalowym numerem jeden, jedynie AC/DC mogli im dorównać. Na pewno wielkie znaczenie miał fakt, że „World Slavery Tour” zaczęło się właśnie w Polsce, w lecie 1984 roku – pierwszy z prawdziwego zdarzenia zespół metalowy dotarł do naszego kraju. W takich okolicznościach przyrody wydanie "Life After Death" nie było posunięciem koniunkturalnym, ale przede wszystkim obowiązkiem wobec fanów. Tyle się osłuchali o koncertowych wspaniałościach z Eddim na czele, że chcieli przynajmniej kawałka plastiku z samą muzyką. A ci, co to widzieli, też chcieli takiego kawałka plastiku, żeby sobie powspominać. Żeby wszystkich zadowolić dostaliśmy dwa takie kawałki plastiku – razem ponad sto minut muzyki (mały problem – bo nie wchodziło na jedną kasetę C-90, tylko dwie C-60).
"Live After Death" dokumentowało trwające prawie rok wspomniane "World Slavery Tour", a przy okazji było bardzo efektownym podsumowaniem pierwszego okresu działalności zespołu. To był album bardzo oczekiwany, w Polsce na pewno. Radiowa premiera w Dwójce zgromadziła rzesze fanów przy radioodbiornikach, w ruch poszły wszelkie możliwe kaseciaki. Też bardzo czekałem, ale jednak nie byłem nie byłem w stu procentach usatysfakcjonowany tym co usłyszałem. Czegoś mi zabrakło. Nawet jej wtedy nie nagrałem. Później jej nie kupiłem, bo wydano ją jako pojedynczy cedek, bez czwartej strony winyla. Bez sensu, no ale czasami trudno go znaleźć w działaniach wytwórni. Czego jej już wtedy nie nagrałem, a teraz lekka ręką wywaliłem kilka dych na kompakt? Choćby dlatego, że kasety trzeba było oszczędzać, bo to był towar deficytowy, albo bardzo drogi (w ciągłej sprzedaży tylko w Peweksie), a teraz kompakt za cztery dychy nie jest wydatkiem urywającym kieszeń. Ale jak można być zachwyconym płytą koncertową, gdzie przez dwa pierwsze kawałki wokalista starannie omija co wyższe nuty – na rejestrowanym koncercie? Nie uchodzi. Lepiej było tego w ogóle nie nagrywać. Album był dostatecznie długi, dziesięć minut nie robiłoby większej różnicy. No bo to jest tak – jeśli ma się za sobą cztery bardzo dobre i jedną dość dobrą płytę, to materiału na nawet podwójny koncert jest od groma i ciut. Jeśli jest się gwiazdą światowego metalu, z aspiracjami do bycia światową gwiazdą, to taki koncert ma śmigać jak rakieta, to ma być arcydzieło – od początku do końca, bez żadnych przestojów. A tu mamy od razu na początku taki przestój, bo Dickinson śpiewa tak, żeby się nie spocić. Na dobrą sprawę dopiero „The Trooper” jest taki jaki powinien być. Potem już wszystko leci na odpowiednich obrotach – mocne wersje „Revelations”, „Flight of Icarus”, a szczególnie „Rime of The Ancient Mariner” i „Powerslave”. Ale już wykonanie największego wtedy przeboju Maidenów, czyli „The Number of the Beast” nie porywa. Pozostałe też nie zabijają. Dobre, ale powinny być lepsze. Poza tym praktycznie wszystkie te utwory nie bardzo różnią się od wersji studyjnych, nawet jeśli są nieco dłuższe, to dlatego, że Dickinson z publiką się przekrzykuje, albo trzeba oklaski doliczyć. Poza tym mam wrażenie, że Maideni nie tyle dają ognia, tylko grzeją się w blasku sławy i uwielbienia. Dopiero utwory z Hammersmith Odeon zagrane są bardziej z nerwem, to już koncert, a nie zbieranie hołdów i trochę inaczej brzmią niż nagrania z reszty płyty (czyli z Long Beach Arena) – bardziej surowo, odgłosy z widowni są mniej wyeksponowane. W tej części najlepiej moim zdaniem wypada „22 Acacia Avenue”, ale też równie dobrze „Phantom in The Opera”, czy „Die with Your Boots on” w bardzo energetycznej wersji.
Podsumowując – nie jest to wcale zła płyta, powiem nawet, że bardzo dobra. Jednak „bardzo dobra” to trochę za mało jak na Maidenów w tamtym okresie. W stosunku do nich wymagania były dużo, dużo większe. Moje wymagania w stosunku do nich były dużo większe. Ich studyjne płyty z tamtego okresu były dużo lepsze niż bardzo dobre, tak między dziewięcioma a dziesięcioma artrockowymi gwiazdkami, koncert też powinien taki być, a on moim zdaniem wartuje najwyżej na osiem. Po rewelacyjnych płytach studyjnych, album koncertowy też powinien być co najmniej rewelacyjny. W porównaniu z innymi metalowymi koncertów kami z tamtego okresu też jakby szczególnie nie błyszczy – jest na podobnym poziomie co „Priest … Live” Judaszy, nieco słabszy niż „Eagles Has Landed” Saxonów, a do „Unleashed on East”, czy „No Sleep ‘till Hammersmith” bardzo mu daleko. Nawet „World Wide Live” nieco buraczanych Scorpionsów ma w sobie więcej werwy.
Wiem, że mimo wszystko jest to album bardzo ceniony przez fanów Iron Maiden i fanów metalu takoż i wiem też, że pewnie przesadzam w tym narzekaniu. No cóż – de gustibus. Ale tak czy owak – szanujący się fan metalu znać to powinien.
Na koniec krótkie podsumowanie World Slavery Tour: pierwszy koncert odbył się w Warszawie, 9 sierpnia 1984 roku, potem było 24 kraje w 322 dni. W tym czasie zespół przebył około 100 tysięcy mil, zużył 7778 pokoi hotelowych, 6392 struny gitarowe, 3760 pałek do perkusji i 3008 kostek, wypił 50000 puszek piwa, 30000 puszek napojów bezalkoholowych, 6000 kartonów mleka, 2500 kartonów soku pomarańczowego, oraz skonsumował tony żarcia.