Na ten podwójny album studyjny fani Iron Maiden czekali bite 5 lat. To bardzo długo. Oczywiście zespół w tym okresie nie próżnował, bowiem odbył dwie ogromne trasy koncertowe (około 200 koncertów), które łącznie przyciągnęły ponad sześć milionów ludzi. W licznych wywiadach prasowych muzycy sugerowali, wiele pomysłów, które nosili już w sobie od lat i które znalazły się na tym dwupłytowym wydawnictwie. Właśnie – dwie płyty, 11 kompozycji, ponad 92 minuty muzyki. Ambitnie. Wielu artystów, zarówno reprezentujących rocka, jak i inne gatunki muzyki, zdążyło sobie połamać zęby na tego typu wydawnictwach. Przypomnijmy tylko „Nostradamus”(2008) Judas Priest, który raził nudą, pretensjonalnością i przerostem formy nad treścią oraz pamiętny mariaż awangardowej twórczości Lou Reeda oraz Metalliki, efektem którego było całkowite nieporozumienie artystyczne, zatytułowane „LuLu”(2011). Takich przykładów można mnożyć bez liku. Czy zatem szóstka muzyków Iron Maiden spełniła oczekiwania, jakie zazwyczaj pokłada się w dwupłytowym albumie, którego pojedyncza kompozycja trwa średnio osiem minut i 20 sekund?!
Powiem jedno, po pięciu latach zespół powrócił z najlepszym albumem studyjnym od czasów pamiętnego „Brave New World”(2000) oraz jednym z najciekawszych i najmniej szablonowych wydawnictw w długiej, bo już 40-letniej karierze. Całość otwiera kompozycja Dickinsona „If Eternity Should Fail”, która przenosi nas w niesamowity klimat znany z jego solowych płyt, muzycznie jest to absolutnie najlepsza rzecz od wielu, wielu lat. Kolejny, znany z singla „Speed Of Light” nadaje płycie hardrockowego luzu i może się podobać tym, którzy od Brytyjczyków oczekiwali prostszego grania.
„The Great Unknown” znów urzeka nieszablonowym podejściem, iście filmowym klimatem, narastaniem atmosfery i pięknymi pasażami gitar. 13-minutowy „The Red And The Black” napisany przez Harris’a jako jedyny z całego zestawu, może sprawiać wrażenie nieco chaotycznego, a w części refrenowej – zbyt sztampowego, niemniej pozytywne wrażenie na słuchaczu powinna zrobić rozbudowana cześć instrumentalna. Doprawdy, takich pojedynków gitarowych trudno na dzisiejszej scenie szukać. Tres Amigos (Smith/Murray/Gers) wręcz prześcigają się w kolejnych pojedynkach na instrumenty – brawo! Gdyby nie sztampowy, zapewne doklejony studyjnie refren, który pojawia się w ostatnich minutach utworu, byłoby świetnie.
To jednak dopiero początek tego, co najlepsze. „When The River Runs Deep” przywodzi na myśl najlepsze kompozycje z klasycznego okresu Iron Maiden. Średnie tempo, osadzona rytmika, doskonałe wokale Dickinsona – ponad pięć minut mija w przypadku tej kompozycji szybko i radośnie. Idealna kompozycja do koncertowej setlisty i potencjalny, nośny singel.
W kolejce czeka już na nas utwór tytułowy. Powiem wprost – miazga! Doskonale budowana dramaturgia, posępny klimat, niebanalna gra sekcji (trybialne, etnicznie nawiązujące do majańskiej kultury ludycznej rytmy), niesamowita atmosfera – w końcu wokal Dickinsona, który niczym szaman zabiera nas w tajemniczą podróż. To trzeba usłyszeć. Oto właśnie zakończyliśmy odsłuch pierwszego z dwóch krążków składających się na zawartość „The Book Of Souls”.
Jeśli ktoś poczuł się przytłoczony rozmachem zaprezentowanych kompozycji, stan ten może zmienić potężny, jednoznacznie heavymetalowy cios w postaci „Death Or Glory”. Utwór ten dedykowany został walkom powietrznym, przypadającym na okres I wojny światowej. Życzę zespołom z podobnym stażem takiej świeżości, bezpośredniości i impetu. Moim zdaniem ta kompozycja to murowany hit koncertowy, doskonale sprawdziłaby się w roli kolejnego singla.
W dalszej kolejności mamy „Shadows Of The Valley”, gdzie wykorzystano zamierzone nawiązanie do wstępu z „Wasted Years”. Utwór pokazuje, iż zadęcie epickie wcale nie musi być nudne. „Tears Of The Clown” to hołd (przepiękny) złożony przez muzyków tragicznie zmarłemu Robinowi Williamsowi. Utwór ten ma szansę stać się kolejnym standardem Brytyjczyków, zaś ogromny ładunek emocjonalny, jaki ze sobą niesie, powinien udzielić się co bardziej wrażliwemu słuchaczowi. To też kolejny kandydat na radiowy singel.
Kompozycją zdradzającą bluesowe inklinacje autora (D. Murray) jest na wpół-balladowy „Man Of Sorrows” (nie mylić z podobnym standardem Dickinsona!), którego wieńczy kapitalna, klimatyczna coda, jakiej nie powstydziłby się nawet Pink Floyd. Tym, którzy nie znali takiego oblicza Iron Maiden utwór ten może szerzej otworzyć uszy i oczy na twórczość ekipy S. Harrisa. Jeden z najbardziej udanych tego typu utworów formacji.
Krążek numer dwa wieńczy rzecz szczególna – osiemnastominutowa kompozycja Dickinsona, o której głośno już było na długo przed wydaniem „The Book Of Souls”. „Empire Of Clouds” to zdecydowanie najbardziej złożony i najbardziej ambitny utwór w całej karierze Iron Maiden. Rzecz stylistycznie niepodobna do niczego, co zespół przez okrągłe 40 lat zaproponował. Mamy tu przepiękny, fortepianowy wstęp, równie udane partie smyczkowe, również fragmenty o charakterze wodewilowym, orkiestralnym – idealnie budujące atmosferę tyleż ogromnych oczekiwań, splendoru, jak również tragizmu, które towarzyszyły katastrofie ogromnego sterowca R 101. Bruce Dickinson w arcymistrzowski sposób buduje atmosferę, każde słowo wydobywające się z głębi jego ust wręcz nokautuje ładunkiem emocjonalnym. Tak wspaniałe rzeczy mogą komponować i tworzyć tylko najwięksi mistrzowie!
Jeśli do tego dodać niebanalne solówki, kapitalną pracę sekcji rytmicznej, wielowątkową strukturę całości i fakt, iż „Empire Of The Clouds” mija znacznie szybciej, niż sugerowałaby to metryka czasowa kompozycji, otrzymujemy jeden z najwspanialszych epickich utworów w dziejach Iron Maiden, daleko wykraczający poza sztampowe standardy tak rocka, jak i heavy metalu! Swego rodzaju smaczkiem (jednym z wielu) jest obecność, w części instrumentalnej suity, kontrapunktujących dźwięków gitary imitujących w części wstępnej i końcowej centralny temat gitarowy – kod SOS. Polecam do odsłuchu szczególnie wrażliwym na budowanie atmosfery i dramaturgię kompozycji – słuchaczom – melomanom. Być może ujrzycie całość kompozycji, w nowym, wręcz operowym wymiarze, zapewniam – warto pobawić się w muzycznego detektywa. Dickinson wykazał się po raz kolejny inteligencją i błyskotliwością warsztatową, Harris rzeczywiście mógł nabawić się kompleksów. Jednym słowem, aż ciśnie się tutaj refleksja: Steve, ktoś niepostrzeżenie sięga po Twoją koronę…
„The Book Of Souls” jawi się po kilku uważnych przesłuchaniach, jako album niezwykle równy i wyważony. Wszyscy członkowie Iron Maiden pokazali na nim siebie od najlepszej strony. Rewelacyjna praca sekcji Harris/McBrain zasługuje na wyrazy uznania, gitarzyści w końcu w pełniejszym wymiarze wykorzystali potencjał trzech wioseł, zaś to co prezentuje Bruce Dickinson, wręcz powala. Jasne, nie ma on już tak potężnego głosu jak 30 lat temu, za to po mistrzowsku operuje dynamiką, kreuje klimat i atmosferę krążka, w końcu – wielokrotnie wspina się na wyżyny swych umiejętności interpretatorskich.
Kiedy wczytamy się w ciekawe, jak zawsze nawiązujące do kinematografii i literatury teksty, uderza ich doskonałe zsynchronizowanie ze strukturą i klimatem poszczególnych utworów oraz głębokie nasycenie emocjonalne na etapie realizacji warsztatu wokalnego. Mówiąc wprost – Pan Wokalista Wie O Czym Śpiewa i nawet do słuchaczy nieznających języka Shakespeare’a, na poziomie afektywnym, niemal podświadomie może dotrzeć przesłanie kompozycji. Wśród rockowych i metalowych krzykaczy jest to niezwykle rzadka cecha (…) Przypomnę ponadto, iż to właśnie po sesji nagraniowej „The Book Of Souls” wykryto u niego nowotworowe guzy u nasady języka. Jak wiadomo, dziś jest już całkowicie zdrowy i czuje się znakomicie. Miejmy nadzieję, że paskudne choróbstwo na dobre odpuści słynnemu frontmanowi.
Podwójny, 92-minutowy album to zdecydowanie popis umiejętności i świadectwo świeżości oraz otwartości muzyków. Po 40 latach grania to ewenement. Słowa pochwały należą się również producentowi dźwięku – Kevinowi Shirleyowi – tym razem płyta brzmi tyleż naturalnie, organicznie, co niezwykle czytelnie i „jasno”. Ta muzyka wręcz płynie, przenika słuchacza do głębi i pozostaje z nim na dłużej. Choć oczywiście w tej materii pewnie fani będą mieli (jak to już ma miejsce od 2000 roku) różne opinie, będące pochodną subiektywnych preferencji.
Oczywiście mógłbym napisać, iż szereg utworów nosi znamiona, jak można przypuszczać, zamierzonego cytowania fragmentów najsłynniejszych, „firmowych” rozwiązań, które słyszeliśmy w twórczości Brytyjczyków na różnych etapach ich rozwoju. Jednak – nie zrobię tego, zaś dla formalnego porządku warto zauważyć, iż „The Red And The Black” napędza motoryka sekcji i podkładów gitarowych, przywodzących na myśl „Rime of the Ancient Mariner”, melodyka „The Great Unknown” koresponduje z głównym tematem „Mother of Mercy” z poprzedniego krążka, fragmentarycznie gitarowy podkład rytmiczny w utworze tytułowym i „Death Or Glory” są niemal identyczne, zaś nieco chaotyczny „Shadows Of The Valley” otwiera zagrywka będąca mutacją tej, którą rozsławił w autorskim „Wasted Years” sam Adrian Smith. Tyle, że te autocytaty okazują się nadzwyczaj smakowite, a w obliczu obchodów czterdziestolecia działalności, wydają się być celowym ‘puszczeniem oka’ do słuchaczy. W sumie to wypróbowany już patent, chociażby na ostatnich płytach Pink Floyd, AC/DC, że nie wspomnę o albumie „13” Black Sabbath. Grupie z takim statusem i pozycją w panteonie to uchodzi.
Grafik, Mark Wilkinson, również popisał się niebagatelnymi grafikami. O ile ascetyczna grafika zdobiąca front okładki albumu mogła nieco rozczarować, to makabreski zdobiące booklet płyty (zwłaszcza wersji winylowej) doprawdy należą do najbardziej udanych, jakie kiedykolwiek zdobiły płyty Brytyjczyków. Fani mogą tylko się domyślać, w jakim stopniu ilustracje te znajdą odzwierciedlenie w oprawie trasy „The Book Of Souls World Tour 2016/17”?
Powiem szczerze – obawiałem się tego albumu, obawiałem się, iż zespół Iron Maiden tym razem przeliczy siły na zamiary, na szczęście o niczym podobnym nie można mówić. Wśród nielicznych głosów krytyki pojawiły się takie, iż mimo wszystko album ten nie może się równać z pomnikowymi dziełami grupy. Cóż, pomniki na miarę tego, co zespół dokonał w latach 80-tych XX w. stawia się tylko raz. Czy „The Book Of Souls” będzie za kilka, lub kilkanaście lat mienił się złocistym blaskiem, czy pokryje się patyną – o tym wszyscy się kiedyś przekonamy. Dla mnie na dzień dzisiejszy to najciekawszy album Iron Maiden od chwili powrotu formacji w oryginalnym składzie i raczej prędko tej opinii nie zmienię.
Po kilkunastu przesłuchaniach „The Book Of Souls” znalazł się w TOP 5 mojego prywatnego rankingu albumów studyjnych Brytyjczyków, który przedstawia się w sposób następujący: 1. “Seventh Son Of A Seventh Son” (1988) 2. “Powerslave” (1984) 3. “The Number Of The Beast” (1982) 4. “Brave New World” (2000) 5. “The Book Of Souls” (2015).