Na pewno nie jestem najobiektywniejszą osobą to napisania recenzji o rzeczonym wydawnictwie i to nie dlatego, że jestem fanem Black Sabbath, lecz dlatego, że koncert w Glasgow (z tej samej pożegnalnej trasy, mający miejsce kilka dni przed tym z Birmingham) był (z wielu przyczyn) tym pierwszym i zarazem ostatnim w jakim miałem okazję obejrzeć na żywo Ozzy’ego, Iommiego i Butlera razem na scenie.
Panowie pojechali na sentymencie po całości; ostatni koncert (ever?), rodzinne miasto, Genting Arena wypchana po brzegi jak gęba Pawłowicz sałatką... Do tego jak pożegnalnie to pożegnalnie więc same klasyki, żadnych wypełniaczy. Lepszego zestawu wymarzyć się nie dało.
Muzycznie jest wybornie. Wizulanie również, choć Sabs to nie boys band i fajerwerków nie można się spodziwać; każdy stoi w swoim kącie i odgrywa swoje partie (i role) na scenie. Do tego efektów i pirotechniki też jak kot napłakał; zdecydowanie mniej niż to co mafia kiboli-arkowców* zafundowała gawiedzi ostatnio na Narodowym. Po prostu kilku gości na scenie gra naprawdę fajny i sympatyczny koncert.
„Black Sabbath” (z lekko nietrafiającym w tonację Ozzy’m), „Fairies Wear Boots”, „Under The Sun”, “After Forever”, “Into The Void”, “Snowblind”, (chyba najefektywiej wypadający w całym zestawie) “War Pigs”… całość buja się niezykle płynnie, kolejne numery bardzo miło przechodzą jeden w drugi, a uśmiech z gęby oglądającego obraz nie znika ani na moment.
Serce zabija jeszcze szybciej w ostatnich minutach obrazu: „Iron Man”, (zbędny „Dirty Women”), „Children Of The Grave”, i „Paranoid” na bis. Koniec jest bliski i nawet pomimo niezwykłej radości podczas oglądania występu nie sposób odczuć smutku i nostalgii, że to koniec więcej niż pewnej epoki. Wraz z końcowymi napisami po balonach i konfetti „Paranoid” wydawać się może, iż Mistrzowie odeszli właśnie do muzycznego Avalonu**.
Na koniec dodatek; panowie zbierają się trzy dni po ostatnim występie, aby po raz pierwszy od tamtego czasu wymienić się wrażeniami*** z tamtego wydarzenia oraz (co ważniejsze) zagrać w studiu na totalnym luzie kilka numerów których zabrakło z różnych powodów (głównie kondycyjnych) na koncertowej setliście. Świetny „The Wizard”, przez samego Boga zapomniany „Wicked World”, lekko zmodyfikowany „Sweet Leaf” do tego „Tomorrow’s Dream” i „Changes”.
Czegoś brakuje?
Chyba nie.
*jestem rodzonym gdynianinem i jak każdy normalny mieszkaniec tego miasta z bandytyzmem stadionowym spod znaku grupy troglodytów mieniącymi się „prawdziwymi kibicami Arki” absolutnie się nie utożsamiam.
**na szczęście w tym przypadku wystarczy tylko odpalić dysk od początku, aby tę ostatnią podróż przeżyć jeszcze raz...
***tutaj warto polecić dokument „The End Of The End”, czyli ten sam koncert wzbogacony o przerywniki w postaci licznych (i w zdecydowanej większości ciekawych) wypowiedzi poszczególnych muzyków na temat ostaniej trasy i Black Sabbath w ogóle