„Oceany Cichych Włkań i Potężnych Ech”, czyli Eloy für dummies – odcinek 16
Kiedy gorzej już być nie może, jedyne, co może nastąpić, to odbicie się od dna. Tak również było w przypadku Franka Bornemanna i jego nowej wersji Eloy. Wprawdzie proces wygrzebywania się z mułu bezradności twórczej przebiegał w tym przypadku bardzo mozolnie, ale, jak widać, każdy osiąga zamierzony cel w swoim tempie. Eloy zajęło to kilka płyt. Niestety wydany w 1992 roku „Destination” jeszcze nie był tym łykem powietrza, którego łaknęli nie tylko sami muzycy, ale również i fani.
Do wydania krążka przygotowano się bardzo starannie (choć wieść gminna niesie, iż ze względu na zamęt prawny nie było do końca wiadomo, jaka nazwa będzie firmowała wydawnictwo). Bornemann wykrzesał swoje chyba wszystkie moce twórcze, znów skorzystał z całej masy zaproszonych muzyków sesyjnych, a wytwórnia SPV zadbała o odpowiednią oprawę zarówno graficzną (okładkę namaział Albert Belasco), jak i promocyjną (singiel z utworem „Fire & Ice”).
Jednak jak się okazało, z dużej chmury mały deszcz. Wprawdzie całość jest dość nośna i efektownie brzmiąca, jednak samo opakowanie nie wystarcza.
Utwory, które się znalazły na „Destination”, do krótkich może nie należą, ale nie trudno zauważyć, że poszczególne kompozcyje nabrały zdecydowanie bardziej piosenkowego charakteru: zwrotka-refren-zwrotka-solo (gitary/fletu/klawiszy*)-refren. Taki dość jednostajny schemat słychać w większości kawałków, od otwierającego „Call Of The Wild” począwszy, poprzez „Racing Shadows”, fajnie zapowiadający się tytułowy „Destination” (jednak brutalnie zgładzony marną piosenkową formą już po kilku minutach), całkiem udany (może, bo najprostszy) „Prisoner In Mind”, brzmiący niczym komercyjny Robert Plant (z czasów „Now & Zen”) „Fire & Ice”, na balladującym „Eclipse Of A Mankind” skończywszy. Brakuje przede wszystkim nieco urozmaicenia, poruszania zakamarków inwencji twórczej i elementu zakoczenia.
Są jednak wyjątki... W sumie tylko dwa, ale zawsze coś.
Niezwykle rozpędzony „Silent Revolution” jest bez wątpienia najjaśniejszym fragmentem całości. Ciekawie skonstruowany, z fajną gitarową solówką i umiejętnym wykorzystaniem dziecięcego chóru w drugiej części kompozycji. Czegoś takiego bardziej pomysłowego zabrakło na poprzedniej płycie. Chociaż jednego wgniatacza, zrywu, czegoś, co pozostaje w pamięci na dłużej niż kilka minut.
Z kolei w „Jeanne D’Arc” Bornemann i jego fumfle porwali się na symfoniczną i pompatyczną formę. Niestety przeliczyli troszkę siły na zamiary. Niby w sumie całość nie jest zła, ale kompozycji, pomimo jej rozmachu, zabrakło troszkę mocy. Fajnie, że chór (ciekawie nadający wigoru utworowi), fajnie, że kilka miłych dla ucha przejść, ale mimo wszystko to w sumie tylko nieco ambitniejsza piosenka... Troszkę stracona szansa...
Całokształt „Destination” nie należałoby postrzegać w tak ciemnych barwach. Dość surowa ocena wzięła się chociażby z faktu, że panowie Bornemann i Gerlach poszli troszkę na łatwiznę piosenkową, przykładając się bardziej do brzmienia, aniżeli do formy. Dwie ambitniejsze kompozycje na przeszło pięćdziesiąt minut muzyki to troszkę mało.
Na szczęście już wkrótce nastąpił prawdziwy powrót z zaświatów do dawnej formy.
O tym jednak następnym razem.
*niepotrzebne skreślić