Wojciech od czasu do czasu wrzuca juraje, ja natomiast dla kontry łiszbołny. Dlaczego? Nie wiem. Chyba tak dla sportu...
Dziś będzie jednak tematycznie. Łącznikiem z ostatnią wojtkową recenzją będzie osoba Johna Wettona.
Swego czasu na łamach ArtRocka nie do końca przychylnie potraktowałem płytę „Just Testing” – wydawnictwo zacne, ale będące nieco straconą szansą. Zespół bowiem na niej zabrzmiał nowocześnie – jakby wychodząc naprzeciw nowej dekadzie – nie tracąc przy tym niczego z tego w czym był najlepszy, a mianowicie wysublimowanego gitarowego grania. Gdyby tylko panowie Powell, Wisefield, Turner i Upton poszli dalej tamtą ścieżką...
Stało się jednak inaczej. Legenda głosiła, iż wytwórnia płytowa nie do końca była zadowolona z poczynań kapeli (czyt. wyników sprzedaży krążków) i wymyśliła sobie, że Ashom potrzebny jest typowy frontman – najlepiej jakieś ciacho - nie obsługujący żadnych dodatkowych przyrządów. O ile jeszcze kilku z członków zespołu o dziwo uznało pomysł za nienajgłupszy, o tyle Martin Turner powiedział zdecydowane „nie” i z interesu się wypisał. Reszta ekipy szukała dalej, jednakże bez specjalnych efektów. W tzw. międzyczasie gdzieś po drodze napatoczył się (po rozpadzie U.K. i klapie pierwszego solowego krążka) cierpiący na brak lepszego zajęcia - John Wetton. Cóż, jeśli masz taką okazję, że trafi ci za darmo taki zawodnik bedący obecnie bez przynależności klubowej to dwa razy się nie zastanawiasz...
Tak więc stanęło na tym, iż Wishbone wrócił do punktu wyjścia, czyli kwartetu na dwa wiosła, bas i bębny. Na szczęście wróciło również konkretniejsze granie, wprawdzie nie tak nowoczesne jak na „Just Testing”, ale również nie tak zamerykanizowane jak na „Front Page News”, ani tak mdłe jak na bardzo przecenianej „No Smoke Without Fire”.
Świetnych gitarowych numerów jest prznajmniej kilka; przebojowy „Loaded”, klasyk The Temptations „Get Ready”, wesołe boogie w „Where Is The Love”, świetnie zaśpiwewane „Kick On The Street”. To wszystko naprawdę dobre kawałki. Wprawdzie troszkę nudnawo jest w takich nieco niemrawych „Rollercoaster” oraz (zwłaszcza) „Rainstorm”, ale nie są to kompozycje na tyle chybione, aby przyprawiały o nie wiadomo jakie zgrzytanie zębami. Nawet takie dziwnie rozbujane „Underground”, czy nie do końca najszczęśliwiej prowadzone (a grane często na koncertach po dzień dzisiejszy) „Open Road” należy mimo wszystko zaliczyć na plus, gdyż oba mają w sobie i zapadające w pamięć momenty i – przede wszystkim – kilka interesujących gitarowych zagrywek.
Według mnie wyróżniają się na tej płycie dwa utwory. „That’s That” oraz tytułowy „Number The Brave”.
Pierwszy z nich – będący jedynym znaczącym fragmentem na którym nowo pozyskany basista odcisnął swoje pętno– jest miło rozpędzonym kawałkiem, który wydawać się może, iż nie do końca brzmi jak Wishbone Ash, głównie ze względu na baryton Wettona, różniący się zdecydowanie od sposobów śpiewania Powella i Wisefielda. Jednak, co by nie mówić, osobiście uważam „That’s That” za naprawdę rewelacyjny utwór. Mknie on jak pendolino, zagrywki – dość proste, lecz mimo wszystko – są miodzio i czepiać się nie ma czego.
„Number The Brave” to natomiast, fajnie zagrany, lekko podniosły utwór prowadzony we wciągającym i konkretnym tempie. Gitary brzmią tutaj świetnie, Wetton też rzęsiście pogrywa. Według mnie najlepszy na płycie.
„Number The Brave” nie sprzedwało się dobrze, by nie rzecz, że źle. Sytuacja była na tyle dramatyczna, że MCA podziękowało zespołowi za dotychczasową współpracę, życząc powodzenia na dalszej drodze życia. Co gorsza, Wetton traktował Wishbone Ash tylko jako przesiadkę w drodze do większej kariery i wkrótce Powell, Wisefield i Upton musileli znaleźć sobie zarówno nowego basistę jak i pracodawcę.
Osobiście uważam „Number The Brave” za ostatni rodział tego pierwszego – trwającego dekadę – najciekawszego etapu w historii Wishbone Ash. W końcu – jak na dobre zwieńczenie przystało – mamy tutaj to co najlepsze: gitarowe granie pierwszoklasowe, pomysłowo prowadzone kompozycje... Dla mnie to obojczyk w pigułce. Wprawdzie nowego „Phoenix”, „Persephone”, czy „The King Will Come” tutaj nie uraczycie, ale utwór tytułowy ma wszystkie atrybuty, aby do miana wybitniejszych ashowych klasyków kandydować.