Kosmicznej Sagi odcinek 21: Powrót syna marnotrawnego...
"Legends...are the spice of the universe, Mr. Data, because they have a way of sometimes coming true" - Captain Picard
Impreza urodzinowa z okazji 30-lecia istnienia zakończyła się wielką awanturą, z której niemal każdy wyszedł obrażony na pozostałych. Ekipa Nika Turnera po przegranym procesie o prawo do używania nazwy „Hawkwind” zmuszona była ją zmienić (ostatecznie padło na Space Ritual). Dave Brock niecałe dwa miesiące po koncercie w Brixton Academy urządził własne urodziny zespołu w londyńskiej Astorii, na których pojawili się starzy znajomi: Harvey Bainbridge, Simon House, Tim Blake, Alan Davey i Michael Moorcock. Z tymi ostatnimi dwoma osobnikami wiążą się dalsze losy okrętu. Pisarz przekazał kapitanowi, że w sporze o nazwę stanie po stronie Turnera, czym zamknął sobie bramy na mostek statku. Z kolei Davey wyraził chęć powrotu na pokład, co przy ówczesnej niedyspozycji Rona Tree (zapaść po przedawkowaniu heroiny i długi odwyk oraz rekonwalensencja) zostało przyjęte z bardziej niż otwartymi ramionami.
Niemniej urodzinowa impreza numer 2 nie była tak wielkim wydarzeniem jak ta sprzed dwóch miesięcy jednak tym razem nie było przeszkód w wydaniu płyty upamiętniającej ten występ. Ukazała się ona w roku 2001 i zatytułowana była „Yule Ritual: London Astoria 29.12.2000”.
Przez następne kilka lat zespół koncertował w lekko zmiennym składzie (Brockowi pomagali Blake, House i Lloyd-Langton), ale nie za bardzo wiedział co ma z sobą zrobić. Wreszcie panowie zebrali się, aby nagrać pierwszy od kilku dobrych lat album studyjny.
„Take Me To Your Leader” okazała się w roku 2005 i trzeba przyznać, że była sygnałem powrotu grupy do wysokiej formy. Zespół nagrał wreszcie album spójny i przemyślany z którego wyzbyto się ewidentnych kiksów. Nie jest to może najwybitniejsza pozycja w dorobku Hawkwind, lecz przyznać należy, iż w przeciwieństwie do kilku poprzednich płyt słuchacz może skupić się na muzyce, a nie na obawach co za niespodzianka zostanie zafundowana nam za kilka minut.
Nawet jeśli nowa (niestety dość wtórna i niewiele nowego wnosząca) wersja „Spirit Of The Age” (gościnny udział: Matthew Wright – znany brytyjski prezenter telewizyjny, prywatnie: wielki fan zespołu) nie zachwyca, nawet jeśli „Greenback Massacre” jest zbyt przyciężkawy, a w „Digital Nation” (na nieszczęście) za mikrofon znów się złapał Richard Chadwick, a śpiew legendarnego Arthura Browna nie do końca sprawdza się w hawkwindowym repertuarze („Sunray”) to proporcje zostają zachowane dzięki kilku naprawdę niezłym numerom.
Na pierwszy plan zdaje się wysuwać „To Love A Machine” – niby tylko 6 minut, ale 6 fajnie skonstuowanych minut z kilkoma zmianami tempa i ciekawymi partiami instrumentalnymi. Przepiękny wstęp ma „Out Here We Are”, ale ciekawy nastrój utworu jest mimo to utrzymany nawet po przejściu w nieco żywszy fragment w okolicach drugiej minuty. Również podobać się może zamykający całość „A Letter To Robert” z sennie snująco się nieco mrocznym nastrojem i melorecytacją Arthura Browna. Nawet taki nowofalowy utwór tytułowy ma mimo wszystko swój space-rockowy klimat.
„Take Me To Your Leader” nie jest dziełem w dyskografii zespołu, ale z pewnością zasługuje na miano płyty przynajmniej przyzwoitej. Kilka ciekawych pomysłów oraz w miarę spójne brzmienie całości sprawiły, że krążka słucha się z przyjemnością bez kręcenia nosem i zastanawianiem się czy kolejna płyta będzie jeszcze słabsza od poprzedniej. Chude lata Hawkwind miał już za sobą, co potwierdził na kolejnych dwóch krążkach.
W następnym odcinku: nie było łatwo, ale...