Przez wiele lat twórczość „ufoludów” stawiałem w kategorii tzw. rocka regresywnego, czyli "gramy cały czas wariacje wokół tego samego tematu, czasem lepiej czasem gorzej (ze wskazaniem na to drugie)". Głównymi przedstawicielami tego gatunku były „tuzy” pokroju AC/DC (chyba główny przodownik tego wymyślonego przeze mnie nurtu), The Rolling Stones, Pendragon i jego alumni i właśnie UFO. Cóż takiego się stało, że w przeciągu ostatnich tygodni zmieniłem zdanie? Szczerze powiedziawszy nie wiem. Może to stonowanie młodzieńczych zapędów i nie szukanie na siłę czegoś odkrywczego i skupienie się na jakże prostej czynności odbierania muzyki; może magia zbliżającego się wielkimi krokami koncertu w edynburskim Picturehouse’ie? Mógłbym wymieniać dalej, ale zamiast na wynurzeniach wolę się skupić na zawartości „No Place To Run”.
Jeszcze jedno wyjaśnienie... Dlaczego właśnie „No Place To Run”, a nie najsłynniejsza „Lights Out”, czy bardziej wyrafinowana „No Heavy Petting”? Pierwszy powód jest taki, że jest to jedna z pierwszych płyt UFO jakie poznałem (nieodparcie kojarząca się z zapachem okładki płyty winylowej). Drugi ważny powód jest najdziwniejszy jaki może się wam wydawać. Wujek Ozzy powiedział, że uwielbia muzykę „przy której można swobodnie tupać nogą i powymachiwać łebskiem”. Płycie „No Place To Run” daleko do toporności większości NWOBHM-owych zespołów, ale, pomimo wszystko, w prostocie tkwi jej sukces.
Instrumentalny „Alpha Centauri” jest tylko łudzącym wstępem, gdyż po nim nastaje „Lettin’ Go” – świetny kawałek z mocną gitarą i rewelacyjnym wokalem Mogga. Kolejne utwory nagrane w podobnej stylistyce wcale nie rażą. Klasyczny „Mystery Train” ma fajną partię gitary akustycznej we wstępie, która zostaje zastąpiona po kilku sekundach elektryczną i wraz z pozostałymi instrumentami nabiera niezłego pędu. Dalej jest troszkę łagodniej („This Fire Burns Tonight”, „Gone In The Night”), ale wcale nie znaczy, że gorzej. Znajdziecie tu niezłe riffy, wpadającą w ucho melodykę i mistrzowskie wykonanie. Szósty w zestawie „Youngblood” może psuć trochę pozytywne wrażenie, pozostawione przez kilka poprzednich utworów, swoją nijakością i bezradnością twórczą muzyków, ale na szczęście utwór tytułowy wyrównuje proporcje i znów wszystko zdaje się być na właściwej drodze. Cóż jeszcze zostało? „Money Money” i „Anyday”. Pierwszy z nich jest niczym specjalnym, lecz drugi z nich, mocnym uderzeniem na zakończenie płyty, tak aby na słuchaczu pozostawić jak najbardziej pozytywne wrażenie.
Chyba coś pominąłem... A tak! W zestawie znalazła się jedna ballada („Take It Or Leave It”), niby takie "niby nic", ale jest tutaj fajna partia fortepianu w tle.
Dla mnie absolutna klasyka. Wydawać by się mogło, że twórczość UFO to nic ani wybitnego, ani specjalnego, ani wybitnie odkrywczego. Ich fenomen polega chyba na mistrzowskim wykorzystaniu najprostszych patentów z dodaniem kilku własnych pomysłów.