Właśnie jestem w trakcie eksploracji sześciopłytowego boxu z koncertowymi nagraniami UFO. Trzeba przyznać, że jest to przyjemna lektura – sześć różnych koncertów z lat 1975 – 1982. Ale jest to rzecz dla bardziej zaawansowanych fanów grupy - „Doctor Doctor”, „Let It Roll”, czy „Rock Bottom” cztery razy, kilka innych po dwa, trzy. No ale to w gruncie rzeczy logiczne – jest przecież coś takiego, jak żelazny repertuar koncertowy, bez odegrania którego publiczność nie puści artystów ze sceny. Oczywiście cały ten zestaw nie jest do posłuchania na jeden raz – to nieco ponad sześć godzin muzyki. Ale raz dziennie, godzinka hard rocka – bardzo zdrowo, na poprawę krążenia. Jednak ja nie o tym. Zaczynanie omawiania dorobku zespołu od wagona bootlegów (nawet oficjalnych) nie jest najlepszym pomysłem, szczególnie, że w regularnej dyskografii jest kilka pozycji, które wypadałoby poznać wcześniej. Z różnych powodów bardzo dobrym wyborem na początek byłoby zapoznanie się z koncertówką „Strangers In The Night”.
UFO było grupa o dwóch obliczach – pierwsze to heavy space rockowy kwartet, który nagrał dwie płyty, w tym kultową „Flying/One Hour of Space Rock” i drugie – konwencjonalny hard-rockowy band, który w drugiej połowie lat siedemdziesiątych zdobył sobie sporą popularność na całym świecie. W międzyczasie skład zmienił się nieznacznie, odszedł Mick Bolton, a przyszedł Michael Schenker (wcześniej ze Scorpionsami zdążył nagrać dwie płyty, będąc jeszcze nieletnim), który od razu zaczął w zespole odgrywać bardzo ważną rolę. A różnica między wspomnianym „Flying” a kolejnym, raptem dwa lata późniejszym „Phenomenon” jest taka, jakby były to dwa zupełnie inne zespoły. Okazało się, że zmiana gitarzysty jest jak zmiana rozgrywającego – styl zespołu uległ diametralnej metamorfozie. Bardzo wielu fanów klasycznego rocka uważa, że ten pierwszy skład UFO to było to, a późniejsza działalność to komercha nie warta wspomnienia. Moim zdaniem są to zbyt radykalne opinie, gdyż i ta późniejsza wersja z Schenkerem swoje atuty i zalety posiada, o czym można się przekonać słuchając właśnie wspomnianego „Strangers In The Night”. Te pięć lat kiedy grał on w zespole to okres największych sukcesów grupy – wtedy powstały najlepsze płyty (nie licząc „Flying”), wtedy też i zespół był najbardziej popularny, i to po obu stronach Atlantyku. A „Strangers In The Night” fajnie podsumowywało tamte czasy. To UFO w pigułce – jeśli ktoś chce ich lepiej poznać – nie ma lepszej płyty.
Wydawnictwa koncertowe z tamtego kresu dosyć często ocierają się o rockowy absolut. Nawet dosyć przeciętne kapele dostawały na scenie takich skrzydeł, że ich albumy nagrane na żywo spokojnie wchodziły do ekstraklasy gatunku. Z UFO sprawa jest podobna. To sympatyczna i fajna grupa, grająca prostego i żywiołowego hard-rocka, inspirująca się The Who, czy Spooky Tooth, ale bez większych pretensji do wielkiej sztuki. Od czasu „Flying” nie „zhańbili” się raczej nagraniem czegoś dłuższego niż pięć minut z sekundami. Każdy ich płyta od „Phenomenon” począwszy był to zestaw rockowych piosenek. Do tego żaden z tych krążków trudno uznać za arcydzieło. Są dobre, czasami nawet lepiej niż dobre. Po prostu solidne. Natomiast scena wydobyła z tej muzyki wszystko co w niej najlepsze – czyli rocka, co w połączeniu z przebojowymi melodiami dało mieszankę zaiste piorunującą i smakowitą (do wyboru). Wszystko co najważniejsze z czasów Michaela Schenkera w ciągu 70 minut i to w takich wykonaniach, że paluszki lizać. Od rączek i nóżek. „Rock Bottom” na jedenaście minut, z długą porywającą, solówką gitarową, niewiele krótsze „Love To Love”, pełne ognia „Doctor Doctor”, „Lights Out”, „Too Hot to Handle” – do czego ucho by przyłożyć, wszystko uraduje serce każdego fana klasycznego rocka. Zresztą każdy taki fan ma ten krążek obcykany przynajmniej od ćwierćwiecza, a jak nie, to widocznie UFO nie lubi. Albo jest młodszy – na szczęście tacy też się zdarzają.
Dość powszechnie ten album uważany jest przez bardzo wielu krytyków i fanów za jedno z najlepszych w historii muzyki rockowej wydawnictw koncertowych. Ta sława moim zdanie jest jak najbardziej zasłużona. Okazał się również, trochę w niezamierzony sposób podsumowaniem okresu z Schenkerem na gitarze. W trakcie studyjnej „obróbki” materiału koncertowego pokłócił się on z resztą zespołu i sobie poszedł („za chwilę” założył Michael Schenker Group i odniósł spory sukces) – chodziło min. o wybór utworów, a poza tym nie miał ochoty nic dogrywać w studiu, uważał, że wszystko powinno pójść na „żywca”. Trzeba przyznać, że bez tego młodego-zdolnego UFO już nie było tym UFO. Co prawda do „Mechanix” jest nieźle, a potem jeszcze ze dwie płyty dają się słuchać, ale już na „No Place to Run” słychać, że kogoś i czegoś tam brakuje.
Może jestem nieco niesprawiedliwy oceniając UFO jako kapelę „jedną z wielu”. Przecież za samo „Strangers In The Night” należy im się ciepłe miejsce w historii rocka. Nie można tez zapomnieć o „Flying” – jednej z ciekawszych i bardziej oryginalnych płyt przełomu lat 60-tych i 70-tych – co jest już potężnym komplementem, biorąc pod uwagę , co się wtedy działo w muzyce rockowej. O UFO pisze się też w kontekście ich wpływu na NWOBHM – też nie bez przyczyny. Na patentach z „Doctor Doctor” Iron Maiden spory kawałek (i to ten lepszy) swojej dyskografii sklepało.
Jeden z moich ulubionych albumów koncertowych, również jeden z moich ulubionych albumów hard’n’heavy.