Ćwiara minęła AD 1986!
Do mojego obecnego stanu psychicznego bardziej pasowałby „Diary of The Madman”, bo mam wrażenie, że trafiłem do jakiegoś matrixu, gdzie nawet prawa fizyki nie obowiązują, a Ozzy z lat osiemdziesiątych jest przy tym chodzącą, trzeźwą normalnością, a jego trasa koncertowa z Motley Crue („Szanuję ich, mogą wypić więcej ode mnie”) nudnym rautem dyplomatycznym. A ten matrix nazywa się „Ustawą o refundacji leków”. Nie łudźcie się, nie dotyczy to tylko lekarzy, farmaceutów i kilku grup pacjentów – to dopadnie Was wszystkich. A pani Kopacz, która tą legislacyjną nędzę pilotowała, powinna za to w Sejmie najwyżej sprzątać, a nie być jego marszałkiem. Ale jako, że Ćwiara minęła ™, to jednak kolej na „The Ultimate Sin”.
Lata osiemdziesiąte był w życiu Ozzy'ego dziwny okres. Z jednej strony czas wielkich sukcesów artystycznych i komercyjnych, a z drugiej czas dużych problemów w życiu osobistym, wywołanych głównie przez używki - ćpał na kilogramy i pił na cysterny ( jak sikorka - pił tyle ile ważył). Patrząc na jego dorobek z tamtych czasów można się zastanawiać, jak on dał radę tyle tego nagrać, albo kiedy on miał czas na picie, czy ćpanie. Przecież to pięć płyt studyjnych i jedna koncertowa - wszystkie bardzo dobre. I niech nikogo nie zmyli te niby trzy lata między "Bark at The Moon" i "The Ultimate Sin", bo faktycznie było to raptem 26 miesięcy. "The Ultimate Sin" był następcą niezbyt ciepło przyjętego "Bark at The Moon". Zastanawiano, czy była to tylko jednorazowa wpadka, czy trwała tendencja zniżkowa. Ale kiedy na początku 1986 roku ukazał się "The Ultimate Sin" wszyscy odetchnęli z ulga, że dalej jest to ten Ozzy, którego lubimy najbardziej. Album miał recenzje dobre, sprzedawał się doskonale i była najwyżej notowana płytą Osbourne'a w USA do tamtej pory. A "Bark at The Moon", moim zdaniem, niezasłużenie zbierało cięgi od recenzentów. Fakt, że była to płyta po rewelacyjnym „Dzienniku Szaleńca” i w takiej sytuacji trudno zaakceptować następcę ewidentnie lżejszego kalibru. Zarzucano tej płycie zbytnią komercyjność - czytaj za dużo klawiszy. No ale jeśli ktoś angażuje Dona Aireya to nie po to, żeby tylko herbatę w studiu robił. Ja tam "Bark at he Moon" bardzo lubię, jest to moja ulubiona solowa płyta Osbourne'a, a tytułowy to mój ulubiony numer Osbourne'a.
Nie słyszę większych różnic jakościowych między "Bark..." a "The Ultimate Sin". Zdecydowanie mniej tu klawiszy i nie ma takiej ballady jak "So Tired", ale poziomem muzycznym jedna od drugiej zbytnio nie odbiega. Na mój gust nawet lepiej wypada "Bark...". "The Ultimate Sin" było w prostej linii kontynuacja tego, co już Ozzy wcześniej przedstawił na "Blizzard of Ozz", czy "Diary of The Madman" - czyli melodyjny, klasyczny metal, z dobrymi riffami, dobrymi melodiami, może niezbyt ortodoksyjnie metalowy, ale atrakcyjny i efektowny. Ten album to też zbiór sympatycznych rockowych numerów, na równym, dobrym poziomie. Są dwa wyjątki od tej stylistyki – nieco patetyczny, podniosły „Killer of Giants” i z zupełnie innej beczki, bardzo radio-friendly „Shot In The Dark” (mój ulubiony z tego krążka).
Kolejna dobra płyta Ozzy’ego.