Dokształt koncertowy. Semestr drugi.
Wykład dziesiąty.
Łysy, tłustawy i starszawy Żyd, chyba bez kondycji, bo już po kilku minutach pot leje się z niego ciurkiem, a Shea Stadium pełny, pełniutki. Co to za dziwo? Żadne dziwo, tylko koncert Billy Joela. Agnieszka powiedziała, że to wykonawca kultowy. Nie do końca tak – przede wszystkim to wielka gwiazda. W takim starym stylu, kiedy na bycie gwiazdą trzeba było ciężko zapracować, czegoś dokonać, a nie tylko pokazać gołą dupę w jakimś reality show.
Od dwudziestu lat Joel jest na czymś w rodzaju luksusowej emerytury. W 1993 roku wydał „River of Dreams”, a od tego czasu już tylko sobie trochę koncertuje. A jak sobie pokoncertuje, to płytę wydaje. Na pochodzącej z 2011 roku „Live at The Shea Stadium” zamieszczono nagrania pochodzące z dwóch koncertów, które odbyły się w połowie lipca 2008 roku. Całe to przedsięwzięcie przygotowano z bardzo dużym rozmachem – na bogato, bo i helikopter też zaangażowano, a sama scena wielka, wyposażona w przeróżne bajery, typu zapadnie, czy automatyczne kamery. Publiczność, jak wspomniałem, też dopisała. Najmniej dopisał… Billy Joel. Kondycja marnieńka. Pod koniec koncertu już wyraźnie oddychał rękawami. Ale to ambitny zawodnik i prędzej padłby tam z wycieńczenia, niż odpuściłby chociaż na moment. Daje radę.
Jako że nie była to regularna trasa koncertowa tylko dwa okazjonalne występy, do tego w miejscu zamieszkania, Joel mógł pokusić o zaproszenie kilku naprawdę znamienitych gości i pod tym względem też było na bogato. Z Tony Bennetem zaśpiewali wspólnie „New York State of Mind” ( a cóżby innego), mocno spięty John Meyer zagrał na gitarze w „This Is The Time”, Garth Brooks zaśpiewał „Shameless”, swój wielki przebój, autorstwa Joela, a na koniec pojawił się na scenie sam Paul McCartney. Wykonał min. „Let It Be”. On grał na fortepianie, a Joel siedział na fortepianie, śpiewał chórki i był bardzo szczęśliwy. Chyba każdy byłby szczęśliwy, gdyby na jego koncercie wystąpił gościnnie sir Macca. Byli też i dość niecodzienni goście – w „Goodnight Saigon” śpiewał chórek złożony z policjantów, żołnierzy piechoty morskiej i chyba strażaków. Oryginalnie ta piosenka znalazła się na płycie „Nylon Courtain” i traktowała o losach żołnierzy w Wietnamie.
Ponieważ Joel swoją ostatnią regularną płytę nagrał wieki temu(*), siłą rzeczy repertuar tego koncertu musiał być o charakterze przekrojowo-wspominkowym. Nie nazwałbym jednak tego odcinaniem kuponów od dawnej sławy, bo po pierwsze na pewno nie dawnej, po drugie – a czy jest gdzieś zapisane w jakichś przepisach, że gdy się już nie nagrywa płyt, to nie można koncertować? Najważniejsze, żeby popeliny nie odstawiać. Gdyby Joel popelinę odstawiał, to nie zapełniałby stadionów. Zapłaciłeś te kilkadziesiąt dolków – to masz wyjść zadowolony, ma ci ta muzyka w głowie grać jeszcze przez dobre kilkadziesiąt godzin. A momentów godnych zapamiętania znajdziemy tu naprawdę dużo – począwszy od „Prelude/Angry Young Man”, poprzez rewelacyjnie zagrany „Zanzibar” (genialne solo na trąbce Carla Fishera), potem „The Ballad of The Billy The Kid” z orkiestrą smyków – potęga! „Goodnight Saigon” z wiadomych względów. Świetne wersje „Captain Jack” i „Scenes from The Italian Restaurant”. Nie mogło zabraknąć “Piano Man”, którego Joel wcale śpiewać nie musiał – publiczność z przyjemnością zrobiłaby to za niego. Zresztą większość utworów śpiewali równo z artystą. Rozczulający był widok potężnego kolesia o wyglądzie fana co ostrzejszych odmian metalu, śpiewającego jedną z tych bardziej romantycznych piosenek Joela, nie wiem, czy nie „Lullaby”.
Bardzo widowiskowy i efektowny koncert, świetnie sfilmowany. Bardzo dobrze się to ogląda. I słucha, bo muzycznie również rzecz naprawdę znakomita. Ale najlepszy koncert Joela, jaki widziałem chyba nie ma większych szans ukazać się oficjalnie. Jaki? A nie powiem, to będzie tematem kolejnej zagadki.
(*) - z repertuarem rozrywkowym, bo jeszcze mu się potem album z muzyką klasyczną przytrafił.
A pytania, kursanty to będą takie: