Każdy z nas ma takie płyty, o których nie pytany, nie opowiada. Stoją sobie na półce w miejscu niezbyt eksponowanym i zwykle kurzem nie zarastają. Na zewnątrz to my jesteśmy tacy ambitni, że ho ho, czego my to nie słuchamy. A w zaciszu domowym idą w ruch różne Madonny, Pet Shop Boysy albo George Michaele . Złapani na gorącym uczynku – “To ty tego słuchasz?” - przyznajemy się jednak bez większych oporów. Zdaje się, że obecnie poziom obciachu wyznacza Rubik. Tak mi się teraz skojarzyło, że płyta , o której chcę pisać, może mieć coś wspólnego z tym tlenionym blondynem. Brrr. Wstrząchnęło mnie. Na szczęście tylko tyle, że w obu wypadkach artyści wspierają się muzyką klasyczną. I na szczęście to żadne pokrewieństwo.
Cała sprawa z Adiemusem zaczęła się kilkanaście lat temu, kiedy Karl Jenkins, kompozytor muzyki z kręgu new-age (a wcześniej muzyk doskonałego Soft Machine) dostał fuchę polegającą na napisaniu muzyki do reklamówki linii lotniczych Delta Airlines. Poszło mu tak zgrabnie , że ten utwór zaczął żyć swoim życiem. Najpierw trafił na składankę “Pure Moods”, a potem wypączkował w całą płytę projektu Adiemus, zatytułowaną “Songs of Sanctuary”.
Jak wspomniałem Jenkins , który był najważniejszym członkiem Adiemusa oparł się na muzyce klasycznej, dokładnie na jej chorałopodobnych formach. Ale partie wokalne zostały potraktowane jako kolejny instrument. Pieśni zaśpiewane w wymyślonym języku (tzw. sylabicznym), którego “słowa” dobrano tak, żeby dobrze współbrzmiały z resztą instrumentów i pasowały do melodii. Poza tym planowo miały być bardziej w stylu “world music”. Główną osobą odpowiedzialną za wokale była Miriam Stockley, pochodząca z RPA klasycznie wykształcona śpiewaczka, której folklor z tej części Afryki nie był obcy i sporo z tego “przemyciła” do muzyki zespołu. Składu dopełniał Mike Ratledge, współproducent i człowiek odpowiedzialny za instrumenty perkusyjne.
I takie coś – dość intrygujący melanż muzyki klasycznej, world music, new age, było na tyle atrakcyjne, że spodobało się to sporej grupie słuchaczy i odniosło poważny sukces komercyjny. Ale czy artystyczny? Myślę że trochę tak, chociaż dorabianie do jednej reklamówki całego muzycznego przedsięwzięcia może przypominać dobudowywanie do jednej fontanny całego ogrodu i pałacu. Co trzeba jednak przyznać – na początku to się sprawdziło. Wydaje mi się , że Jenkins nie miał zbyt wygórowanych ambicji – nie da się ukryć, że “Songs of Sanctuary” to zbiór atrakcyjnych i efektownych melodii, dosyć łatwo wpadających w ucho. Natomiast sprawy techniczne związane z powstawaniem tej muzyki potraktowano bardzo poważnie - do nagrań zaangażowano orkiestrę The London Philharmonic. Między innymi dzięki temu powstała muzyka o oryginalnym brzmieniu, nowatorska w swojej formie, szalenie atrakcyjna, zaaranżowana i zagrana wielkim rozmachem. Tym razem Jenkins do fontanny dobudował bardzo udany pałac. Nie była to konstrukcja awangardowa, ale ładna i efektowna.
Słynny “Adiemus” rozpoczyna całą płytę, po nim następuje doskonały “Tintinnabulum” – najdłuższy i najlepszy utwór na płycie, z pięknymi soulowymi zaśpiewami w finale. A z całej tej uroczej całości wyróżniłbym jeszcze “In Calem Fero”, Cantus Iteratus” i “Kayama” – wychodzi na to , że im dłuższe tym lepsze.
Jenkins nie zostawił sobie zbyt dużego pola do manewru i Adiemus szybko stał się zakładnikiem własnej formuły. Konsekwencje nie dały na siebie długo czekać. Druga płyta – “Cantata Mundi” była już słabszą kopią debiutu, a potem zaczęło się zdecydowane obniżanie lotów – “Dances of Time” było o wiele gorsze od “Cantata Mundi”, ale i tak znacznie lepsze od czwartego krążka “Internal Knot” (nomen omen J ), który swoim poziomem zaczął ocierać się o granicę słuchalności, nawet dla mnie, zagorzałego fana tego zespołu. Piątej płyty nie znam, pewnie jest jeszcze gorsza, ale pewnie i tak ją kupię przy najbliższej okazji. I znowu Agnieszka będzie patrzeć na mnie z politowaniem...
Co było przyczyną, że Jenkinsowi tylko dwa razy udało się nagrać pod szyldem Adiemus dobre płyty. Właśnie same założenia programowe projektu, taka a nie inna formuła tej muzyki. Ponieważ w zakresie brzmienia i aranżacji wszystko było tu precyzyjnie określone i nie było miejsca na większe kombinacje, niezbędny był “dowóz” świeżych i dobrych pomysłów na nowe utwory. I to zaczęło szwankować, praktycznie już od drugiej płyty.
(Teraz nade mną stoi Agnieszka i się śmieje, że można tyle napisać na temat Adiemusa, bo to przecież nuda okrutna. Ale to nie moja wina, że mi się to podoba. Bo to taka miła i pogodna muzyka, pełna wewnętrznego ciepła, kojąca nerwy)
Jednak “Songs of Sanctuary” jest moim zdaniem bez zarzutu. Często jej słucham i nieomal rozkoszuję się każdym dźwiękiem. Samo jej brzmienie bardzo mi się podoba – miękkie , lekko rozmyte (pewnie trochę pogłosu dodano) – monumentalne , ale delikatne.
Debiut formacji Adiemus kilkanaście lat temu był sporym wydarzeniem na rynku muzycznym. Udało się połączyć atrakcyjne melodie z zupełnie unikalną formą. I nawet jeśli była to sensacja jednego sezonu, a następne płyty były li tylko powielaniem wcześniejszych pomysłów, to “Songs of Sanctuary” zasługuje na pamięć.