Bieleve większości zorientowanych kojarzyć będzie się z Collage (wiadomo dlaczego), bądź z jedyną płytą Mr.Gil (też wiadomo dlaczego) albo Satellite (nie wiadomo dlaczego, ale te trzy nazwy jakoś do siebie świetnie pasują :) ). Dobra, a teraz może przestać się kojarzyć, bo Believe z muzyka wyżej wymienionych formacji ma naprawdę mało wspólnego. Z rockiem progresywnym niewiele, a z neo progiem jeszcze mniej. To już zupełnie inna muzyka. To jest coś takiego, jakby to nie zespół progresywny zaczął grać coś bardziej mainstreamowego, ale głównonurtowi rockmani postanowili stworzyć coś bardziej ambitnego. Nawet gitara Gila nie śpiewa po progresywnemu, tylko ostrzej, tak po rockowemu, przymatowiona lekkim fuzzem. Na przykład jak u Slasha w Gunsach (choćby). Brzmienie przybrudzone (wrzaski Naczelnego – „To jakiś grunge !”), amerykańskie, hard-rockowe. Gdzieś tam nawiązujące nawet do Lynyrd Skynyrd, sięgające dość głęboko w lata siedemdziesiąte, a czasami mogące kojarzyć się U2. Gitary na przedzie, soczyste, klasyczne riffy, piękne solówki, czasami skrzypce (oj strasznie rzadko...), klawisze na drugim planie, ale kiedy gitara robi im trochę miejsca to potrafią zagrać kilka bardzo ładnych nut.
Gil z kolegami nie mieli najmniejszego zamiaru spełniać oczekiwań publiczności, która spodziewała się czegoś zupełnie innego (dwóch prominentnych redaktorów Artrock.pl krzywi się na wspomnienie tej płyty niemiłosiernie). W ogóle poszli publice w poprzek. Sam też spodziewałem się czegoś innego. No ale „This is You want, this is what You get” jak śpiewał John Lydon. Nowy szyld – nowa muzyka. Dobra muzyka. Jedyną wadą jest to, że skrzypce są za mało wykorzystane, może w 2-3 utworach słychać je lepiej. A jak ten instrument rządzi w kapeli , to ...uuuuh... znam kilka takich płyt...
Do „Hope to See Another Day” trzeba się trochę przyzwyczaić. Może być to dla niektórych nieco trudne, przejść do porządku dziennego, że jeden z najważniejszych twórców współczesnego polskiego rocka progresywnego współtworzył płytę, której bliżej do hard-rocka (i to zza Oceanu), niż do rocka progresywnego. Ze względu na moje mało ortodoksyjne gusta muzyczne, Believe spodobało mi się od razu. Moim zdaniem to płyta prawie zupełnie bez słabszych momentów (jedynie fragmenty „Seven Days” nie budzą mojego zbytniego entuzjazmu i to niepotrzebne zwolnienie tempa na początku „What Is Love”). „Needles in My Brain” podoba mi się najbardziej – piękna i przejmująca ballada, a jeszcze rozbudowany utwór tytułowy z porywającym finałem, „Liar” w którym są najpiękniejsze solówki na płycie i świetny , dwuczęściowy „What Is Love”.
Grunge, amerykański hard-rock, Guns’N’Roses, U2, Lynyrd Skynyrd – Ci którzy to przeczytali i mają zamiar się zniechęcić – niech tego nie robią. Bo czasami różnymi drogami można dotrzeć do celu. Tym razem Mirek Gil i jego kompania wybrali nieco inną , niż moglibyśmy oczekiwać.