Dlaczego obecnie najlepsze płyty hard-rockowe nagrywają muzycy, delikatnie mówiąc, mocno zaawansowani w latach? Moim zdaniem jest to spowodowane zdrowotnymi przypadłościami podeszłego wieku, mianowicie demencją starczą i głuchotą. Demencja starcza, zwana popularnie sklerozą, zwykle charakteryzuje się tym, że w miarę dobrze pamięta się to co było czterdzieści lat temu, a ni cholery tego co było godzinę temu. Dlatego starzy hard-rockowcy robią płyty dokładnie według standardów gatunkowych z połowy lat siedemdziesiątych. A ponieważ od tego czasu nikt nic lepszego w tym względzie nie wymyślił, no to trzymają się najlepszych wzorców. Do tego i słuch nie ten – no to grają głośno.
Można się śmiać, ale faktycznie ostatnio artyści hard’n’heavy w wieku przedemerytalnym nagrywają same zacne rzeczy. Nie wiem, skąd się to bierze, może dlatego, że te stare repy mają jako taką pozycję rynkową, jadą na popularności, której się dorobili eony temu, kiedy jeszcze tygrysy szablastodziobe buszowały po śmietnikach w naszych blokowiskach i łatwiej im dotrzeć do tak konserwatywnej publiczności jak ja, a ci młodsi jakoś nie bardzo mają okazję się przebić. A może są po prostu lepsi i ci młodsi jeszcze się muszą od nich sporo nauczyć?
Właściwie Snakecharmer to też bardzo młoda kapela, istniejąca niecałe trzy lata. Tyle, że większość tworzących ją muzyków młoda jest najwyżej duchem – Mike Moody, główny wiosłowy Whitesnake z lat 1978-84, Neil Murray – basista tamże w podobnym okresie, Laurie Winsfield – w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych gitarzysta Wishbone Ash, Herry James, perkusista min. Thunder oraz dwaj młodsi – klawiszowiec Adam Wakeman z „tych” Wakemanów, oraz wokalista Chris Ousey, udzielający się wcześniej w mniej znanych grupach.
Zaczynali tak jak wiele początkujących kapel – od grania coverów, głównie były to numery Whitesnake. Ale zaczęli też kombinować też coś po swojemu, załapali się na kontrakt z Frontiers i w styczniu tego roku ukazała się ich debiutancka płyta.
Jeśli ktoś po takim składzie spodziewał się muzyki w stylu wczesnego Whitesnake, to absolutnie się nie pomylił. Gdyby jeszcze Coverdale na wokalu… Niestety Ousey jest najsłabszym elementem tej układanki – dobry, solidny wokalista, dobrze czujący się w takim repertuarze, ale to jednak nie to. Tu aż się prosi o kogoś z większym głosem. Reszty już nie ma się co czepiać, bo to stylowy hard-rock (inni mogą powiedzieć staromodny), przygotowany przez solidnych fachowców. Zaletą tego krążka na pewno jest to, że jest to naprawdę równa płyta, a wadą, że mogłaby być trochę lepsza, bo mimo wszystko brakuje ze dwóch, trzech takich jeszcze konkretniejszych lokomotyw. A może się czepiam, bo i tak znajdziemy tu kilka bardzo porządnych, nawet lepiej niż dobrych numerów. Chociażby „My Angel”, „A Little Rock & Roll”, „Turn of The Screw”, pudlowaty “Smoking Gun” (w lepszych czasach mógłby być to spory przebój). Jest też bardzo przyzwoita ballada „Falling Leaves”. Z drugiej strony takich numerów jak „Stand up” i „Guilty As Charged” mogłoby nie być. W ogóle końcówka jakby nieco słabsza.
Absolutnie nic odkrywczego, absolutnie nic nowatorskiego – hard-rockowa konserwa i tyle. I wystarczy. I bardzo dobrze. Słucha się tego naprawdę bardzo przyjemnie. Gdyby wokal był lepszy… Album nieco słabszy od ostatniego dzieła Doogiego White’a, też występującego w tej lidze – siedem gwiazdek z plusem.