Psychodelia art metal, electronica art metal. Ładne nazwy. Co z nich wynika? Trudno powiedzieć. Nazwy jak nazwy. Czasami jest tak - zrobi coś człowiek, a potem trzeba to jakoś nazwać, żeby można było puścić “w ludzi”. Lightbridge to sobie tak umyślił. Nazwa oryginalna, ale muzyka nie. Co z tego? Nic. I tak muzyka znacznie lepiej wymyślona niż nazwa. Co prawda nie jest to nic, czego byśmy już wcześniej nie słyszeli, choćby w Dreamquest Turilliego. Ale i tak w ogólnym rozrachunku muzyka i tak lepsza. Z samą psychodelią najwięcej wspólnego ma sama okładka – bajecznie barwna, bajkowa. Nawet nie kiczowata. Ładna. Bardzo efektowna. Muzyka stara się dorównać okładce i może nie jest tak bajkowa i kolorowa, ale probuje z niezłym skutkiem. Pierwsze kilkadziesiąt sekund drugiego utworu (bo pierwszy to taka gadułka wprowadzająca) i jesteśmy już w domu – Apollo 440. Za następne kilkadziesiąt sekund wchodzi mocno sfuzzowana metalowa gitara, zaczyna mocno tłuc się perkusja i znowu jesteśmy w domu – tym razem Rammstein w nieco lżejszej postaci. To ta gitara i ta perkusja to niby ten metal w nazwie? Niewiele tego. Tylko na początku płyty spotykamy czasami takie metalowe prężenie muskułów - gitara zajazgocze, perkusista potłucze w gary mocno i szybko. W dalszej części to wszystko już jest skutecznie spacyfikowane, bo gitara dopasowuje się do klimatu całości, ładnie włączając się tu i ówdzie, a perkusja “żywa”, oddaje pola elektronicznym beatom. Mimo wszystko, mimo różnych elementów składających się na tą muzykę, podstawą tego wszystkiego jest electro – Royskopff, Enigma, Moby, wspomniane Apollo 440 (czyli takie electro z wyższej półki), ale nie tylko – uważniejsi słuchacze mogą też sobie wysłuchać i czegoś w stylu Klausa Schulze, albo Tangerine Dream, powiedzmy z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, no i są oczywiście te stricte rockowe elementy.
Mimo braku nadmiernej oryginalności, jest to dobrze pomyślane i wykonane. A co chyba najważniejsze, dla mnie najważniejsze, ta muzyka odpręża, uspokaja i poprawia mi humor. Jeżeli tak dobrze wpływa na mój nastrój to nie mam prawa jej nie lubić? Jednak nie powiem, żeby “The Universe Expadnds” powalała poziomem. Bardziej wyróżniłbym pewnie ze trzy utwory – na pewno “Silver Air”, potem mój ulubiony fragment, dwa połączone ze sobą numery “In The Forest I Found”/”Something Called Tomorrow” – w lepszych układach mógłby być to naprawdę duży przebój. Trzeci to tytułowy, “The Universe Expands” – nastrojowy , długi, nieco patetyczny, ale bardzo ładny. Na szczęście nie jest tak, że tylko te, a potem przepaść. Te są najlepsze, ale reszta na szczęście wiele od nich nie odbiega, a druga część płyty począwszy od “Something…” jest bardzo równa i dobra. Grzech byłoby zapomnieć o Kortessie – pani , która śpiewa na tej płycie. Jej ciepły, bardzo delikatny, a do tego niewątpliwie szkolony głos, jest wielką ozdobą tego krążka.
Nie powiem, żebyśmy mieli w przypadku nowego wydawnictwa Thanasisa Lightbridge’a do czynienia z dziełem ponadczasowym, które ma szanse zostania klasykiem muzyki rockowej. To bardzo sympatyczne słuchadło, zrobione na bardzo wysokim poziomie. Sztuka raczej użytkowa, ale z naciskiem na “sztuka”. Krążek, który w ostatnich kilku tygodniach najczęściej gości w moim odtwarzaczu, absolutny numer jeden play-listy autobusowej. A “Something Called Tomorrow” chodzi za mną cały czas. Ostatnio puściłem go mojej znajomej. Wyłączyła w połowie i powiedziała, że ją to dołuje…???